EN

7.06.2021, 12:00 Wersja do druku

Potęga kobiet, czyli miałam jej twarz

"Waitress" na podstawie filmu wg scenariusza i w reżyserii Adrienne Shelly w reż. Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Pisze Agnieszka Serlikowska w Teatrze dla Wszystkich.

fot. mat. teatru

Chciałam zacząć tę recenzję protekcjonalnie – od promocji, sieciówkowych tart i amerykańskiego musicalu. Następnie miałam dodać – ale przyjdźcie wszyscy, nawet ci, którzy reklamowymi chwytami i spektaklem muzycznym pogardzacie, bo warto. Bo każdy z nas potrzebuje czasem historii ku pokrzepieniu ducha, zwłaszcza w pandemii. Szczególnie, gdy niesie ona za sobą inteligentne przesłanie i ilustruje kobiecą siłę oraz samodzielność. Ale po przeczytaniu recenzji z tego musicalu o znamiennie chybionym tytule „Jak radzić sobie bez mężczyzny”, wiem, że mój początkowy protekcjonalizm był zdecydowanie nie na miejscu. Bo ten spektakl jest nam społecznie najwyraźniej bardzo potrzebny. A przemycenie poważnego tematu w lekkiej formie z przebojową muzyką stanowi już wyższy poziom magii.  Szanowni Państwo, Eliza Doolittle już dawno opuściła Profesora Higginsa i nie poda mu kapci. Nadszedł czas Jenny i jej przyjaciółek.

Kiedy amerykańskie cudowne dziecko – Sara Bareilles – wokalistka, kompozytorka i pianistka zapowiedziała, że przygotowuje spektakl muzyczny na podstawie komedii obyczajowej „Waitress” z 2007 r., oczekiwania były ogromne. Szybko okazało się jednak, że niewygórowane. Płyta z piosenkami z musicalu wykonywanymi przez Bareilles zadebiutowała na dziesiątym miejscu słynnej listy Billboard 200. Przedstawienie zostało natomiast nominowane do najważniejszych nagród teatralnych w USA (przegrywając ze słynnym „Hamiltonem”), a pochodzący z niego utwór „She used to be mine” stał się standardem w repertuarze najwybitniejszych artystów musicalowych.

Pięć lat po premierze na Broadwayu „Waitress” trafiło na deski Teatru Muzycznego Roma. Musical opowiada historię wspomnianej Jenny – tytułowej kelnerki z małej, amerykańskiej jadłodajni (w polskiej wersji Tartowni). Bohaterkę poznajemy w dniu, w którym dowiaduje się, że zaszła w ciążę ze swoim mężem – sprawcą przemocy domowej. Jenna jest sierotą. Po matce odziedziczyła jednak ogromy talent do pieczenia i upatruje w nim przepustki do zmiany swojego życia. Wspierają ją w tym przyjaciółki z baru – neurotyczna samotniczka Dawn i ekstrawertyczna pragmatyczka Becky, a także pewien niezdarny ginekolog – Dr Pomatter, z którym główna bohaterka nawiązuje romans. Z tego krótkiego opisu  łatwo domyślić się, co mogło pójść w spektaklu nie tak. A mogło wiele. Żarty są raz to zamierzenie czerstwe, innym razem odwołujące się do seksualności.  Sceny bywają pikantne, a wstępne motywacje bohaterów rozrysowano dość ostrą kreską. Do tego spektakl został mocno osadzony w amerykańskiej kulturze, co mogłoby oderwać polskiego widza od przedstawionej mu na scenie rzeczywistości.

Mogłoby, ale zdecydowanie nie odrywa. Po raz kolejny – obok wystawianego przez Romę kameralnego „Once” i  granego nadal w Teatrze Syrena „Next to Normal”  – możemy obejrzeć musical skrajnie współczesny. Spektakl, w którym rozwiązaniem i źródłem szczęścia dla kobiety nie jest mężczyzna, ale ona sama. W którym samotność w związku jest gorsza niż ta – z pozoru – w pojedynkę, a niepełna rodzina lepsza niż przemocowe małżeństwo. Spektakl, w którym główne role rzeczywiście odgrywają kobiety. Nie ma tu już Eponiny oddającej życie za – w jej ocenie – bardziej wartościowego Mariusza, nie ma Christine, przerzucanej pomiędzy ramionami Upiora i Raoula. W „Waitress” bohaterką jest Jenna – kobieta nieidealna, zagubiona, która odnajduje w sobie odwagę by zawalczyć o siebie i dziecko. Kiedy w brawurowym „Miałam jej twarz” (wspomniane „She used to be mine”) śpiewa o tęsknocie za dawną, bezkompromisową, ale dokonującą fatalnych wyborów sobą, ciężko się z nią nie utożsamić.

Bezapelacyjna w tym zasługa odgrywającej tytułową rolę Agnieszki Przekupień. Tworzy ona niezwykle wiarygodną kreację, z którą można się identyfikować na wielu etapach życia. I choć największy przebój tego musicalu wybrzmiewa w jej interpretacji tak, że ciężko się nie wzruszyć, podobną siłę rażenia ma następujący po nim muzyczny poród, kończący się brawurowym „Wszystko się zmienia” („Everything changes”). Dojrzale, szczególnie od połowy drugiego aktu, partneruje głównej bohaterce w roli dr Pomattera Marcin Franc. Duet tej pary w trudnym pod względem technicznym i emocjonalnym – „Liczysz się dla mnie” („You matter to me”) to jeden z moich ulubionych momentów spektaklu. W tym miejscu warto powtórzyć, że Sara Bareilles stworzyła muzyczną perełkę – właściwie każda piosenka z musicalu stanowić by mogła oddzielny przebój. Przy tak uzdolnionym zespole wokalno-aktorskim, zgromadzonym przez Wojciecha Kępczyńskiego, drobne potknięcia tłumaczeniowo-frazowe czy co poniektóre przyciężkawe gagi, mkną przez scenę gładko i niemal niepostrzeżenie. Nie sposób nie wspomnieć o Anastazji Simińskiej (Dawn) i Sylwii Różyckiej (Becky) w wyrazistych rolach przyjaciółek głównej bohaterki. Ten spektakl po prostu błyszczy kobietami silnymi i ze sobą solidarnymi.

Aktorom udaje się wygrać jeszcze jedną istotną nutę napisanej przez Sarę Bareilles wraz z Jessie Nelson historii. „Waitress” między wierszami opowiada również  o samotności  – w pojedynkę, w małżeństwie ludzi zbyt obciążonych zawodowymi obowiązkami, w parze, w której żona opiekuje się mężem po wylewie, wreszcie – najważniejsze – w pętli przemocy domowej przenoszonej z pokolenia na pokolenie.

Z perspektywy otaczających nas coraz mocniej stereotypów, orzeźwiający są bohaterzy niepozbawieni wad. Postacie, które nie odwracają się od przyjaciół, mimo dokonywania przez nich niekoniecznie trafnych wyborów. Patrzymy zatem na rozwijające się na scenie uczucia, nieprzystosowanie społeczne i niegotowość do macierzyństwa bez osądzania.  Szkoda, że tak często brakuje Nam tego na co dzień. Dla mnie, pewnym paradoksem wystawianego w  Polsce „Waitress” jest to, że z widowni Teatru Muzycznego Roma, pomimo całego słodko-słonego amerykańskiego anturażu, spektakl rezonuje społecznie bardziej niż z londyńskiego Adelphi Theatre. Między komedią, tragedią i poszukiwaniem lekarstwa na samotność, musical niesie jasne przesłanie. Jakkolwiek bezpieczne i przystojne byłyby nowe ramiona – odpowiedzi i ratunku, powinnyśmy poszukiwać przede wszystkim w sobie. Potknięcia są  natomiast ludzkie i nie wymagają samobiczowania do końca życia. Wystarczy tylko wsłuchać się w dawną oraz obecną siebie. Skrytą za dobrze znaną twarzą, ulepszoną przez trudności, które pokonała na swojej drodze. A nasze otoczenie? Zwyczajnie powinno to uszanować.

Tytuł oryginalny

Potęga kobiet, czyli miałam jej twarz

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Agnieszka Serlikowska

Data publikacji oryginału:

07.06.2021