„Pradawne drzewo” Honoraty Mierzejewskiej-Mikoszy w reż. autorki w Teatrze Maska w Rzeszowie. Pisze Wiesław Kowalski, członek Komisji Artystycznej 29. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Z twórczością Honoraty Mierzejewskiej-Mikoszy zetknąłem się po raz pierwszy podczas 37. Warszawskich Spotkań Teatralnych, na które Opolski Teatr Lalki i Aktora przywiózł Kolorowych ludzi według jej scenariusza i w jej reżyserii. Pamiętam z tego spektaklu do dziś aktorów, którzy celebrowanym ruchem organizowali ich przejścia jako Badaczy Magicznej Szafy pełnej biało-złotych szuflad, szufladek, szufladeczek. Jak z tych zakamarków wyłaniały się kolejne elementy przedstawienia, które animatorzy wykorzystywali do opowiedzenia historii o stworzeniu świata. Peregrynacje bohaterów rozpoczynały się wtedy od ustalenia tego czym jest słowo NIC, by potem razem ze światłem, ziarenkiem i czasem odkrywać kolejne ogniwa kreowanej rzeczywistości: planety, siły natury, części świata i ludzi. Forma widowiska była zaskakująca, albowiem w niewielkim stopniu korzystała z tekstu mówionego, który zbudowany był głównie z onomatopei. Ważniejsze było to co działo się miedzy aktorami, którzy wyczarowywali magiczne w swej cudowności obrazy i całą galerię nie tylko ludzkich istot. Próbowali poetyckimi, symbolicznymi i metaforycznymi znakami opowiadać o zjawiskach przyrody i fragmentach kreowanego na oczach dzieci wszechświata.
Podobnie jest w rzeszowskim spektaklu Prastare drzewo, choć słów w nim pada już znacznie więcej. To spektakl, który również zachwyca czystością formy, konwencji, mądrością przekazu, konsekwencją prowadzonych działań aktorskich opartych na poszczególnych elementach znakomitej scenografii stworzonej przez Joannę Jaśko-Srokę. Plastyka tego spektaklu swoim bogactwem zawartym w szczegółach kojarzyła mi się z mistrzowskimi pracami Mikołaja Maleszy realizowanymi niegdyś w Teatrze Wierszalin w Supraślu.
Trzy aktorki (Ewa Mrówczyńska, Joanna Pruś, Natalia Zduń), wcielające się w osoby dramaty, Utrenicę, Południcę i Wieczornicę, z niezwykłą prostotą i naturalnością, ale też pełną tkliwości łagodnością, wprowadzają dzieci w rzeczywistość początków słowiańskiego świata, „kiedy nie było jeszcze telefonów, samochodów, książek, zabawek, wierszy o drzewach”. Jednak niech ten cytat nikogo nie zmyli, albowiem autorka do współczesnych atrybutów odwołuje się naprawdę rzadko, zdecydowanie bardziej woli mówić o tym jak żyli kiedyś ludzie niż dokonywać jakichkolwiek konfrontacji. Choć ona siłą rzeczy kilka razy, ale bez jakiejkolwiek nachalności, będzie się pojawiać. Na przykład wtedy, gdy jest mowa o naszych pradziadkach i prababciach, potrafiących z samego patrzenia na słońce, bez zegarka czy GPS-u, wskazać dokładnie, która jest godzina. No i jeszcze w finale, kiedy jedna z protagonistek pyta dzieci, czy znają bardzo stare drzewa, bo tylko one wiedzą, jak naprawdę kiedyś było. Może warto zapytać i posłuchać co powie platan klonolisty przy Zamkowej w Rzeszowie czy szara topola nad Wisłokiem, bo przecież one też mogą pamiętać pradawne porządki.
Opowieść o rodzącej się naturze, z jej strzelistymi myślami i świetlistymi wieżami, pozwala dzięki przewodniczkom po tej historii, hojnie operującym nie tylko tekstem, ale także gestem, dźwiękiem, ruchem, tańcem i śpiewem, na poznanie nadzwyczajnego drzewa, które wyrośnie w centrum scenicznych zdarzeń, za drewnianą komodą, w szufladach której znajdować się będą przeróżne rekwizyty, a także drewniane, filigranowe postaci biorące w udział w kolejnych sekwencjach spektaklu. Wraz z otwartym na początku przedstawienia pudełeczkiem (drewnianym, a jakże) wkroczy do akcji mit jako opowieść przekazywana z ust do ust, poszukująca sensu w istnieniu świata i ludzi. To właśnie początek, drzewo i ludzie będą słowami kluczami, uruchamiającymi cały kosmos świata przedstawianego na scenie. A że ten pradawny był drzewem, majestatycznie rosnącym dębem, najpierw stanie pień, który pnąc się w górę obrośnie w korę „pełną mądrości, bez końca i początku”. Potem nastąpi wyznaczanie kierunków świata przez Świętowita – powiedzmy od razu, że wszyscy kolejni bogowie przedstawiani są w formie masek z drewna, które przytwierdzane są do pnia drzewa. Na jego wierzchołku zawiśnie również nieboskłon, gwiazdy, planety, słońce i księżyc, wykuwane pośród stukotu i brzęku w kuźni Swarożyca. Nie zabraknie też gonionych wiatrem po niebie obłoków, o które zadba Strzybóg. Zanim poznamy pierwszych ludzi, zwierzęta i inne rośliny, ogromny dąb obrośnie w ramiona złożone z pędów, konarów, witek, gałęzi, a także zielonych liści. Dopiero wtedy pojawią się zwykli ludzie, a Utrenica, Południca i Wieczornica będą zaklinać trzy zorze, by każdy kolejny dzień był obłaskawiony dobrem, by słońce wschodziło świtem, w południe grzało z wierzchołka, a zachodziło wieczorem.
Osobną opowieścią jest historia Bogowita, chłopca lubiącego zadawać pytania starszym i wsadzać nos w nieswoje sprawy, w którego wciela się jedna z aktorek, a pozostałe pomagają w stwarzaniu sytuacji, w podawaniu rekwizytów czy kreowaniu następujących po sobie pór dnia. Bogowita zainteresował białogrzywy koń, na którym jednak – jak mawiają ludzie – nie można jeździć, bo jest święty i pilnują go kapłani. Za dnia wypuszczany jest na pastwisko, a wieczorem zamykany w stajni na odpoczynek. Pewnego dnia pojawia się na łące bardziej zmęczony niż zwykle. Bogowit decyduje się sprawdzić, co dzieje się w stajni w nocy. Widzi Świętowita w czerwonej pelerynie galopującego na białogrzywym. Tylko że nikt nie chce mu w to, co rzekomo widział, uwierzyć. I wtedy pada pytanie do dzieci: „Sami nam powiecie, czy to mogła być prawdziwa historia?”. Takich pytań padnie jeszcze wiele. Również podczas poetyckiej opowieści o porach roku, które będą zapisywane na sukni z pochowanymi okienkami z wykorzystaniem podświetlanych wycinanek.
Od zimy, bogini spowitej bielą, okrutnej i lodowatej, przechodzimy do topienia marzanny i wiosny, „pani lasów, kniei i urodzaju”, by podczas następującego po niej lata usłyszeć historię o pierwszej, zrodzonej z zazdrości, suszy. W tej najdłuższej sekwencji bardzo efektownie zainscenizowana będzie scena, w której władca podziemi, Weles, zostanie pokonany przez gromowładnego Peruna, troskliwie panującego nad harmonią i porządkiem świata. Rozłupany piorunem na dwie części, stojący od początku świata, dąb, gdzie pod postacią węża skrył się podstępny Weles, zmusi go do ucieczki i powrotu pod ziemię. Spadnie upragniony deszcz, zniknie smutek i gniew, a uwięzione krowy, woły i cielaczki będą mogły opuścić pieczarę na wzgórzu. Oddziaływanie ruchem, z całym arsenałem efektownych plastycznie rozwiązań animacyjnych, czystym w barwach obrazem i myślą w nim zawartą, uruchamia magię teatru lalkowego, która w przedstawieniu Honoraty Mierzejewskiej-Mikoszy działa bardzo silne na wrażliwość i wyobraźnię młodego widza. Reżyserka nawiązuje tym samym do ludowej tradycji wędrujących lalkarzy, którzy na scenie kreowali nie tylko jedną postać, ale cały świat przedstawiony. Jednocześnie podąża za myślą Bettelheima, który pisał o potrzebie baśni odczarowanej i otwartej na moralne problemy.
W Pradawnym drzewie nie ma wyraźnego rozgraniczenia na plan lalkowy i aktorski, albowiem w czytelnym zamyśle inscenizacyjnym dochodzi do ich wzajemnego przenikania się i uzupełniania. Maluchy, które zasiadły na porannym spektaklu w rzeszowskiej Masce oglądają przedstawienie jak zaczarowane i przeżywają je z najpełniejszą szczerością.