Przypominamy postać Stefana Jaracza w rocznicę jego śmierci. To także refleksja nad tym, czym w istocie jest teatr, kiedy nie służy pokazowi, lecz prawdzie – pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Czasem teatr przypomina oddech, którego nie zauważamy – póki go nie zabraknie. Są aktorzy, których gra zapisuje się w historii, ale są też tacy, którzy zapisują się w samej tkance teatru. Stefan Jaracz nie tyle występował na scenie, co ją współtworzył – swoim istnieniem, obecnością, powagą. 11 sierpnia przypada kolejna rocznica jego śmierci – a jednak trudno mówić o nim w czasie przeszłym. Jego postać ciągle w nas pracuje.
Pamiętam, jak ktoś kiedyś powiedział: „Jaracz mówił tak, jakby każde słowo ważyło więcej niż człowiek”. Coś w tym jest. Nie był „technicznym” aktorem, nie dążył do perfekcji. Dążył do prawdy. Nie układał gestów według wzorców, tylko pozwalał, by wypływały z postaci. Często prostymi środkami – pauzą, spojrzeniem, milczeniem – wydobywał napięcia, które wstrząsały całym spektaklem. Dziś nazwalibyśmy to „minimalizmem”, ale w jego wykonaniu nie było to działanie estetyczne. To była uczciwość.
Jaracz wchodził na scenę, jakby na oczach widzów wynosił własny krzyż – nie po to, by epatować cierpieniem, lecz by dzielić się nim w ciszy i prawdzie. Miał fizyczność zmęczonego człowieka, twarz, która wiedziała za dużo, głos, który niósł ciężar doświadczenia. Gdy grał ludzi „z ludu”, nie było w tym ani grama protekcjonalności – tylko czułość, zrozumienie, pokora. Nie stawał ponad rolą – był w niej całkowicie zanurzony. Często zresztą mówił, że aktor nie jest po to, żeby „pokazywać”, ale żeby „być”.
Nie tylko role, także decyzje artystyczne – jak ta, by stworzyć Ateneum – pokazywały jego odwagę. Teatr nie był dla niego wyłącznie miejscem prezentacji. Był narzędziem zmiany. Miejscem rozmowy. Miejscem niepokoju.
A jednak – przy całym tym patosie, który tak łatwo dziś przypisać legendzie – Jaracz pozostaje zaskakująco ludzki. Pisał, wątpił, pił, kochał. Popełniał błędy. Próbował się zabić. Był kruchy. I może dlatego jego teatr miał siłę – bo nie wynikał z ideału, ale z walki.
Nie był typem mistrza na piedestale – raczej niepokojącego obecnością aktora, którego trudno było „ograć” i jeszcze trudniej zapomnieć. W jego spojrzeniu było zawsze coś więcej niż tekst. Może właśnie to sprawia, że pamięć o nim nie wygasa.
Dziś, gdy teatr coraz częściej staje się nośnikiem formy, kiedy celebrujemy estetykę i tempo, warto wrócić do jego lekcji. Że nie trzeba krzyczeć, żeby zostać usłyszanym. Że nie trzeba świecić, żeby świecić przykładem. Że wystarczy być – prawdziwie, w pełni, do końca.
Stefan Jaracz nie mówi już ze sceny, ale jego głos wciąż słychać. W milczeniu dobrego aktora. W pauzie, która coś znaczy. W spojrzeniu, które nie kłamie. I w tym szczególnym momencie, gdy światła gasną, a publiczność jeszcze nie bije braw – ale już wie, że była świadkiem czegoś ważnego.
Właśnie taki był jego teatr.