„Sprawozdanie dla Akademii” Franza Kafki w reż. Macieja Gorczyńskiego w Teatrze KTO w Krakowie. Pisze Sebastian Duda, członek Komisji Artystycznej X Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
Gdy oglądałem w krakowskim Teatrze KTO wyreżyserowany przez Macieja Gorczyńskiego spektakl „Sprawozdanie dla Akademii” – na kanwie mało znanego w Polsce opowiadania Franza Kafki – przypomniało mi się, co twierdził Paul Ricoeur o rozważaniach na temat istoty człowieczeństwa. Francuski filozof często bowiem powtarzał, że personalizm jako idea i ruch filozoficzny się skończył, ale możliwy jest jeszcze „powrót osoby”. I natychmiast pomyślałem również o toczonych właśnie posthumanistycznych dyskusjach o potrzebie symbiozy współgatunkowej między osobami ludzkimi a „osobami przyrodniczymi”. Symbioza ta miałaby zachodzić zresztą nie tylko między ludźmi a zwierzętami (w szczególności z małpami z grupy naczelnych czy udomowionymi ssakami), ale także między człowiekiem i roślinami, a nawet także między ludźmi a rzekami, lasami czy formacjami skalnymi. Jestem świadom obecnej popularności takiego posthumanizmu. Wiem również, że budzi we mnie mój opór, bo choć od lat podchodzę z dystansem do ideowych eksklamacji personalizmu, dzielę wraz z Ricoeurem przeświadczenie o wyczerpaniu tego prądu i raczej małej jego użyteczności jako narzędzia opisu problemów dzisiejszego świata, międzygatunkowa symbioza wydaje mi się nieprzekonującym konceptem w najróżniejszych, często z gruntu jałowych współczesnych sporach tożsamościowych. I dlatego byłem zdumiony, jak mocnym głosem w debacie personalistów z wysławiającymi godność osób przyrodniczych posthumanistami jest spektakl w KTO.
Przedstawienie rozpoczyna się szczególnym pokazem choreograficznym. Tancerka (Natalia Dinges) ukazuje, jakie są możliwości ciała w konfrontacji z jego ułomnościami. To kilkunastominutowa sekwencja, podczas której publiczność dowiaduje się, że właściwie my sami – widzowie pełnić będziemy rolę Akademii: krytycznego gremium oceniającego sceniczne wypadki oraz wypowiedzi i losy występujących w nich postaci. Widownia proszona jest zatem o wyrażanie swych opinii i zadawanie pytań. Do aktorki dołącza wkrótce drugi tancerz (Błażej Szymański), który zaczyna przeobrażać się w małpę. Owo przeobrażenie wyrażają zwierzęce gesty i odgłosy. Ono stanie się właśnie leitmotivem spektaklu.
W pewnym momencie z boku sceny pojawia się zespół muzyczny. Muzycy przebrani się w zielone, kudłate stroje, które przypominają yeti z popularnych wyobrażeń. Do tych dziwacznych postaci dołącza aktor ustylizowany tochę na Franza Kafkę, a trochę na artystę przedwojennych kabaretów (nie przypadkiem chyba grający tę postać Adam Borysowicz nosi na głowie chaplinowski melonik). Do gry wkracza także kabaretowa pieśniarka (w tej roli świetna Lena Witkowska). Spektakl szybko przemienia się w szczególny pokaz z uczłowieczoną małpą w roli głównej, która – jako Czerwony Piotruś – popisuje się przed Akademią swoją skutecznie wyuczoną stricte, zdawałoby się, ludzką już erudycją i wrażliwością. W człowieczym „postzwierzęciu” szybko jednak pojawia się wyższościowe zadęcie – bardzo charakterystyczne dla intelektualistów wszelkiej maści (trzeba przyznać, że Borysowicz znakomicie ukazuje tę transformację do zakłamanej, ludzkiej bufonady).
Przez cały czas kontrapunktem dla tych małpio-człowieczych wywodów są piosenki. W pewnym momencie pieśniarka grana przez Witkowską przeistacza się w dziennikarkę telewizyjnego show, przypominającego nieco programy Ewy Drzyzgi czy Kuby Wojewódzkiego. Prowadzi wywiad z uczłowieczoną małpą, która zachowuje się z istną dezynwolturą, pali wciąż papierosa i nonszalancko daje odpowiedzi na kolejne pytania, snując prawdziwie intelektualne dywagacje. Z lekceważeniem przy tym przyznaje, że ich ocenę pozostawia odpowiednio wyszkolonym egzegetom. Opowiada, jak został/a porwany/porwana ze Złotego Wybrzeża (postrzelono ją/jego dwukrotnie przed schwytaniem). Potem rozprawia o stopniowym nabywaniu ludzkich umiejętności, w tym o piciu wódki (co okazuje się trudnym wyzwaniem, aczkolwiek po upiciu się był/była w stanie wypowiedzieć pierwsze ludzkie słowo „halo”). Potem dalej snuje bardzo uczone wywody o połączeniu w sobie pierwiastka zwierzęcego z człowieczym.
Z tyłu sceny nieustannie pojawiają się wizualizacje, w których przedstawiono sfilmowane zachowania zwierząt-pensjonariuszy krakowskiego ogrodu zoologicznego wraz z przebitkami ludzi przechadzających się po ulicach i placach Krakowa, sprzedających i kupujących różne towary, rozmawiających ze sobą w trakcie przypadkowych i nieprzypadkowych spotkań. Wymowa tych obrazów jest silna: zwierzęta zniewolone przez człowieka nie są szczególnie szczęśliwe. Infekowanie człowieczeństwem okazuje się torturą w znanej skądinąd dialektyce pana i niewolnika. Czerwony Piotruś może tu służyć za najbardziej wyrafinowany przykład użycia takiej właśnie dialektycznej tortury.
W końcu ów „małpoczłowiek” odnajduje w sobie na powrót swoją zwierzęcą przeszłość. Chwyta się jedną ręką gałęzi drzewa, co sprawia mu wyraźną przyjemność, ale jednocześnie nie jest już w stanie zaprzestać rezonowania w ludzkiej mowie o ludzkim świecie, którego stał się częścią. Półnagi nie potrafi na nowo zwrócić się do swej przeszłości w naturze. Trafia do Afryki, ale z europejskiego intelektualisty mimo wszystko może jedynie się przeobrazić w arabskiego myśliciela z fezem na głowie, dla którego zachodni intelektualizm pozostaje co prawda z gruntu obcy, ale któremu w odkryciu własnego biologiczno-zwierzęcego wymiaru nie pomagają też narkotyczne i transowe rytuały śpiewu, tańca oraz odurzenia. Uczłowieczone, a zniewolone przez ludzi, zwierzę (nawet jeśli tego zniewolenia nie daje się dostrzec na pierwszy rzut oka) nie jest w stanie powrócić do zwierzęcości. Człowieczeństwo okazuje się panowaniem niezbywalnym, bo „małpoczłowiek”, choć porzuca człowieczy intelektualizm, nie umie przestać być człowiekiem. Tym samym Gorczyński sugeruje, że ludzko-zwierzęca czy ludzko-przyrodnicza symbioza to tylko złudzenie człowieka, który ze swej istoty nie potrafi się wyrzec panowania nad innymi bytami.
Krakowski spektakl można uznać za ważny i potrzebny głos w dyskusjach, w których dominuje posthumanistyczna krytyka rzekomej (jak twierdzą występujący w tych sporach interlokutorzy) wyjątkowości człowieka. Oto na przykład znamienity włoski bioetyk Roberto Esposito swój esej (w którym wytacza ostre działa przeciw pojęciu „osoby” i ukrytej w tym pojęciu supremacji pozornej przewagi wynoszonej ponad biologiczno-zwierzęcego człowieczeństwa) rozpoczyna od następującego zdania: „Jeśli radykalnym zadaniem refleksji filozoficznej jest krytyczny demontaż aktualnych opinii, radykalne podważenie tego, co prezentuje się jako oczywiste, to niewiele znajdziemy pojęć, które wymagałyby tej interwencji tak bardzo jak „osoba” (zob. „Dyspozytyw osoby”, tł. K. Burzyk, „Znak” 2016, nr 734-735, s, 251). Zatem wedle włoskiego filozofa pojęcie, które między innymi. stoi u podstawy idei praw człowieka, ma swoją ewidentnie ciemną stronę. Nie jest ono zresztą tylko narzędziem w niszczeniu przez człowieka świata nieludzkiego. Ma ono również w sobie potencjał destrukcji tych wszystkich ludzi, którzy fundują swoją tożsamość na pojęciu osoby. Pisze bowiem Esposito:
„[Osoba] jest dokładnie tym, co wydzielając w istocie żyjącej dwie natury o różnych jakościach – jedną podległą władaniu drugiej – stwarza podmiotowość poprzez proces ujarzmienia lub uprzedmiotowienia. Osoba jest tym, co czyni jedną część ciała podległą drugiej w takiej mierze, że ta ostatnia staje się podmiotem pierwszej; jest tym, co ujarzmia istotę żyjącą wobec siebie samej. […] Człowiek jest osobą wtedy i tylko wtedy, gdy jest panem swojej części zwierzęcej. Jest też zwierzęciem, ale tylko po to, by móc być ujarzmionym przez część wyposażoną w charyzmat osoby.”
Pytanie, czy aby na pewno możliwe jest inne, niepersonalistyczne, a-esencjonalne rozumienie człowieczeństwa – to jest takie, w którym nie byłby ukryty potencjał przemocy względem innych gatunków. Być może postulowana przez humanistów współgatunkowa symbioza jest jedynie złudzeniem ludzkiego podmiotu, który w ten sposób chciałby podkreślić swoje – tym razem etyczne – wywyższenie w świecie, a nie solidarność z innymi żyjącymi czy „nieżyjącymi przyrodnicznymi” bytami. Esposito twierdzi, że samo pojęcie „osoby” mieści się doskonale w dialektyce pana i niewolnika, a właściwie w sposób konieczny uruchamia tę dialektykę. Jeśli tak jest, wszelkie rozważania o „osobach przyrodniczych” i działania z nich wynikające również mogą być naznaczone taką skazą. Wyzwalanie człowieczeństwa w imię solidarności do wymiaru zwierzęcego i odwrotnie okazuje się pułapką.
Sunaura Taylor, myślicielka poruszająca się na wózku z powodu artogrypozy i walcząca o prawa różnych grup dyskryminowanych (w tym zwierząt), mimo wszystko postuluje kierowanie się ku międzygatunkowej solidarności. Wedle niej powinny być tu jednak mocno zarysowane warunki wstępne. Animalizacja ludzi miała bowiem w historii skutki fatalne – wystarczy przypomnieć nazistowskie porównania Żydów do pasożytów czy szczurów. Dziś „uzwierzęcanie” człowieka to również akt typowy dla różnych ludzi, którzy w ten właśnie sposób dopuszczają się dyskryminacji różnych, skalanych w ich opinii taką czy inną odmiennością pobratymców czy pobratymczyń. W swojej książce „Bydlęce brzemię. Wyzwolenie ludzi z niepełnosprawnością i zwierząt” Taylor pisze:
[…] wśródgrup dehumanizowanych (w tym osób z niepełnosprawnością) istnieje paląca potrzeba sprzeciwienia się animalizacji i odzyskania człowieczeństwa. Ale choć jest to kwestia pilna i zrozumiała, trzeba zapytać, w jaki sposób brutalną rzeczywistość animalizacji ludzi możemy pogodzić z potrzebną zakwestionowania dewaluacji zwierząt, a nawet uznania naszej własnej zwierzęcości. Ta książka pokazuje, że ignorowanie problemu niepełnosprawności i zwierzęcości (a także ich intersekcjonalności) stanowi błąd, bo oba pojęcia są ściśle związane z innymi kategoriami różnicy i w przypadku wielu problemów społecznych, z którymi muszą mierzyć się grupy uciskane – od ubóstwa, pozbawienia wolności i wojny po niesprawiedliwość ekologiczną – nie można ich po prostu zepchnąć na margines. Jeśli postulatów sprawiedliwości dla osób z niepełnosprawnością i zwierząt nie włączymy w ramy innych ruchów na rzecz wolności, niezakwestionowany ableizm i antropocentryzm będą wciąż dostępne dla dominacji i ucisku.” (zob. ebook Bydlęce brzemię, tł. K. Makaruk).
Na pierwszy rzut oka taka wizja międzygatunkowej solidarności może wydawać się przekonująca i szlachetna. Czy zaprawdę jednak jest ona antidotum na dialektykę pana i niewolnika, która jest nieodrodna od pojęcia osoby czy człowieczeństwa? I czy naprawdę możemy rezygnować z tych idei, nawet jeśli „czynienie sobie ziemi poddaną” z biblijnej Księgi Rodzaju i kantowskie definicje podmiotowości chcemy schować do lamusa jako totalitarne uzurpacje człowieka nad innymi bytami? Współczesne ruchy tożsamościowe są ponoć próbami wyzwalania się z takiego totalitaryzmu, ale implicite i tak dyktat tak czy inaczej pojmowanego człowieczeństwa wydaje się w nie wpisany.
Idąc za kafkowską intuicją Gorczyński w swoim spektaklu pokazuje, jak symbioza międzygatunkowa może w praktyce wyglądać. Zwierzę jest schwytane do ludzkiego świata, w którym albo niewolniczo snuje się w beznadziejnej przestrzeni ogrodów zoologicznych, albo jest zapraszane do ludzkiego kabaretu czy głupawych talkshows, które ostatecznie i tak szlachtują w rozrywkowym amoku wszelkie człowieczo-zwierzęce czy postczłowiecze tożsamości. Świat ludzki i świat nieludzki nie bardzo do siebie przystają, a gdy już dochodzi do spotkania, ludzie – kierując się nawet najbardziej altruistycznymi pobudkami – gnębią nieludzi. Sama obecność człowiecza okazuje się niszcząca. Wszystko jedno, czy ludzie operują pojęciem osoby, czy proponują w zamian antypersonalistyczne spory tożsamościowe, efekt jest zawsze podobny: aspiracje do wyniesienia zwierzęcości ponad „pańską” człowieczość w imię międzygatunkowej symbiozy kończą się niewoleniem zwierzęcości przez to, co ludzkie. Zawsze też do takiego budowanego w imię solidarności świata ponownie wraca jak widmo człowiecza osoba. Tyle że – wbrew Ricoeurowi – nie jest to wcale optymistyczny znak. I jakkolwiek nadto pesymistyczna właśnie zdaje się taka konkluzja, nie można uciec od natrętnej myśli, że personalny inkluzywizm na równi z posthumanistycznymi ideami ludzko-zwierzęcej solidarności są tylko maskami przemocy człowieka nad światem, w którym mu przyszło żyć.
Krakowskie „Sprawozdanie dla Akademii” to zatem spektakl przedziwny, skoro staje się inspiracją do refleksji nad napięciem między personalizmem i posthumanizmem. Brakuje mu być może przekonującej dramaturgicznej i interpretacyjnej klamry, wątek narracyjny nadto jest przerywany tańcem i śpiewogrą. Kabaretowa śmieszność miesza się tu z filozoficzną powagą, w której odzwierciedlenie znajdują różne wątki toczonych obecnie sporów tożsamościowych. Wierzę jednak, że w kolejnych przedstawieniach dramaturgia nieco okrzepnie i całość w wymiarze artystycznym stanie się jeszcze bardziej spełniona. W stuletnią rocznicę śmierci Kafki krakowskie „Sprawozdanie z Akademii” to z pewnością propozycja niebanalna.