„Polish Horror Story” Jarosława Murawskiego w reż. Marcina Libera w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze dla Wszystkich.
Marcin Liber jako szalony mikrobiolog. Reżyser bada Polskę będącą w stanie permanentnego rozkładu, wyciąga z niej upiorne fragmenty i przykłada do nich krzywe zwierciadło. Efekt? Upiorny przepis na spektakl.
„Polska jest listopadem wśród miesięcy” – zdanie, które pada w trakcie przedstawienia, doskonale oddaje groteskową, momentami slapstickową naturę Polish Horror Story. Nikt nie ma wątpliwości już od pierwszych scen: to klasyczny straszak klasy B – bardziej na kasetę VHS niż do kinowego repertuaru.
Przerysowanie jako forma ekspresji wylewa się tu strumieniami. Połowę sceny zajmuje monstrualnej wielkości statek kosmiczny. Druga część staje się przestrzenią gry dla ludzi, wampirów i dziennikarzy. Mamy więc dwójkę nieustraszonych poszukiwaczy duchów, którzy – o zgrozo – naprawdę spotykają zjawę. Jest i rodzina Addamsów na miarę naszych możliwości: matrona-wampirzyca wraz z dziećmi – artystą-reżyserem i dość „osobliwą” córką. Do tego Muza – Alegoria, uosabiająca Polskę w pigułce – oraz wyrwana z zaświatów słowiańska Południca.
Choć Polish Horror Story posiada pewną strukturę, która prowadzi akcję do przodu, jest to raczej zbiór scen – wariacji na temat kraju, który nieustannie dręczony jest przeszłością, a i teraźniejszość go nie rozpieszcza. Nikt tu nie odpuszcza: zarówno żyjące dziennikarskie zombie, przywodzące na myśl burtonowskiego Żukosoczka, jak i upiory historii rodem z Opowieści z krypty, chcą tego samego – panowania nad rzeczywistością.
Zresztą, nie ma sensu skupiać się na samej treści – ot, kolejne gagi na temat polskości i jej zaściankowości. Nic nowego pod słońcem; Gombrowicz wyłożył wszystko sto lat temu. Warto za to docenić całą resztę. Przede wszystkim – muzyka na żywo, grana przez zespół Nagrobki, a także songi wykonywane przez aktorów świetnie wprowadzają widzów w klimat kampowej grozy. Wokalna i dźwiękowa ekstraklasa.
Drugi duży plus: kostiumy, światło, charakteryzacja i scenografia. Dopracowane szczegóły, ogrom pracy włożony w detale – to wszystko daje niesamowity efekt. Pomysłowo, ekstrawagancko i efektownie. Jak straszyć, to z rozmachem.
Last but not least – zespół aktorski. Powiedzieć, że świetnie się bawią, to nic nie powiedzieć. Energia, z jaką kreują swoje postacie, jest naprawdę imponująca. Balansowanie między powagą a błazenadą wymaga niemałych umiejętności. Trafne wrzucenie jednego czy dwóch zdań, które zostają w pamięci widza mimo ogólnego rozluźnienia, narzuconego przez formę spektaklu – to już zadanie znacznie trudniejsze. Tu udało się jedno i drugie. Naprawdę, Słowacki aktorstwem stoi.
Polish Horror Story nie jest spektaklem odkrywczym. Nie jest też przedstawieniem, które zapisze się w historii tej sceny. To jednak świetnie skonstruowana produkcja, warsztatowo dopracowana w najmniejszym szczególe. Tyle – i aż tyle.
 
 
       
                                           
                                          