„Opera za trzy grosze” Bertolta Brechta i Kurta Weilla w reż. Ersana Mondtaga w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w „Gazecie Wyborczej - Kraków”.
Zdjęcia Magdy Hueckel promujące "Operę za trzy grosze", surowe, czarno-białe, przedstawiają aktorów nieupiększonych, jakby przyłapanych na pijackiej imprezce. Miałam nadzieję, że reżyser Ersan Mondtag pójdzie w tę stronę i uwolni sztukę Brechta od uprzykrzonych kabaretowo-dystansujących wygibasów.
Te oczekiwania podsycał dramaturg Thomaspeter Goergen w tekście zamieszczonym na stronie teatru: „Światowy sukces ta najsłynniejsza jak dotąd niemiecka sztuka zawdzięcza także temu, że pod pokrywą bezwstydnego dowcipu i zmysłowej muzyki łatwo przeoczyć tkwiące wewnątrz zło, głęboką socjopatię. Ale kiedy, jak efekt narkotyku, znika teatralna iluzja, fabularna matrix – zaczynamy spoglądać na tych wszystkich morderców, kurwy, oszustów, gwałcicieli, jak na odbicie w lustrze".
Tekturowy teatrzyk pokaźnych rozmiarów
No cóż, było inaczej, no i lustro jakoś się nie pojawiło, Mondtag nie sięgnął pod powierzchnię, za to skrupulatnie zajął się tworzeniem teatralnej iluzji – to, co pokazał na początku, trwało niewzruszenie przez prawie cztery godziny. Żadnych pęknięć, żadnych niespodzianek. Dekoracja owszem czarno-biała jak fotografie Magdy Hueckel, ale jawnie sztuczna, bo składająca się z malowanych zastawek i malowanej na kurtynie więziennej kraty, a także rozmaitych pomieszczeń za tą kurtyną, też czarno-białych i umownie traktowanych. Tekturowy teatrzyk pokaźnych rozmiarów, a w nim postaci z pomalowanymi na biało twarzami i w kostiumach czarno-białych, tu i tam maźniętych czarną bądź białą farbą. No dobrze, niech już będzie Brecht i ekspresjonizm, w końcu to te same mniej więcej lata, niech będzie aktorski dystans do postaci łączący się z nadekspresją. Niechby jednak z tych dość oczywistych wyborów estetycznych coś wynikało, niechby nas do czegoś prowadziły (o lustrze należy szybko zapomnieć).
Ale nie, do niczego to nie prowadzi – można owszem docenić a to aktorów, a to sceny, pomysły, dowcipy, tyle że w nic odkrywczego się to nie składa. Pozostajemy na poziomie fabuły napędzanej muzyką i songami (tych zawsze posłuchać przyjemnie). Może i powinniśmy jakoś odnieść do rzeczywistości choćby sojusz gangstera Mackiego Majchra i szefa policji Browna, ale ponieważ cały czas pozostajemy na poziomie teatralnej iluzji, raczej nie odbierzemy tego jako odkrycia. Co to zresztą za odkrycie.
Żaden ciekawy pejzaż ludzki
Mondtag stara się nawiązać do bieżących wydarzeń, do wojny między Rosją a Ukrainą, dekorując siedzibę Mackiego flagami z literą „Z" i każąc jego bandytom mordować dwójkę nagich (i nieumalowanych na czarno-biało) młodych ludzi. Mordowanie jest niby hiperrealistyczne, pewnie ma nas, a i spektakl, wytrącić z bezpiecznych kolein oglądania i odgrywania, ale skoro ofiary są oblewane sztuczną krwią z butelki, należą do owej iluzji. Poza wszystkim – czy naprawdę reżyser sądził, że nic nie wiemy o tej wojnie i dopiero oglądając jego spektakl, odczujemy jej grozę.
Jak w tej iluzji czy matrix odnajdują się aktorzy? Różnie. Mamy do czynienia z indywidualnymi sposobami na zaproponowaną przez reżysera konwencję. Anna Radwan jako Celia Peachum jest ostra i wyrazista (nikt tak nie krzyczy całym ciałem jak ona), no i znakomicie śpiewa. Krzysztof Zawadzki (Peachum) jest groźny i cyniczny (ze śpiewaniem radzi sobie różnie). Magdalena Grąziowska byłaby świetną Polly, dziarską i wdzięczną lolitką przeistaczającą się w demona interesów, gdyby nie dykcja sprawiająca, że w songach trudno ją zrozumieć. Przemysław Przestrzelski dobrze się zapowiada jako Mackie Majcher, młody i z pozoru niegroźny, ale dość szybko się okazuje, że reżyser nie miał pomysłu na rozwój postaci, bo Mackie coraz bardziej sprowadza się do wymachiwania laseczką, wyginania w takt muzyki i rzucania groźnych spojrzeń. Dorota Segda gra Jenny trochę jakby z innego spektaklu – bardziej skupionego na wnętrzu postaci (i jako jedyna nie została umalowana na biało, nie bardzo wiadomo dlaczego). Pozostali aktorzy (a na scenie jest ze dwadzieścia osób) dają oczywiście radę, tyle że nie składa się to w żaden ciekawy pejzaż ludzki.
Oglądając tę „Operę za trzy grosze" miałam wrażenie, że to spektakl, który równie dobrze mógłby powstać trzydzieści lat temu, jak i pięć lat temu, a może i za pięć lat. Jest sztuka Brechta, jest muzyka Weilla, więc znajdujemy konwencję estetyczną i trzymamy się jej, bo czegoś trzymać się trzeba. A że rezultatem jest grzeczny teatr, to już trudno.