Logo
Recenzje

Przestań gadać, chodź się przytulać

22.04.2025, 12:49 Wersja do druku

„Anioły w Warszawie” Julii Holewińskiej w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsięKULTURY.

fot. Karolina Jóźwiak

Wyszedłem z Teatru Dramatycznego naprawdę zdenerwowany, co w teatrze niezwykle rzadko mi się zdarza, a to dlatego, że oglądając przedstawienie Wojciecha Farugi właściwie nic nie poczułem. Obejrzałem spektakl z zainteresowaniem, nie powiem, ale poczucie rozczarowania było tak wielkie, że nie mogłem sobie z nim poradzić. Gdy trochę ochłonąłem, od razu zacząłem się zastanawiać, czy może nie jest tak, że powody takiego odbioru spektaklu leżą po mojej stronie. Za dużo oczekiwałem, nastawiłem się na coś, czego nie otrzymałem, stąd emocje rozkapryszonego dzieciaka, histeryzującego z powodu tego, że świat wygląda inaczej, niżby chciał. Poczytałem recenzje, pooglądałem insta stories twórców oraz komentarze w mediach społecznościowych i wszystko wskazywało na taki właśnie scenariusz. Minęły jednak dwa dni, a jeden z moich znajomych, osoba, której ów spektakl jednoznacznie dotyczył, napisała, że bardzo chciała, bardzo się starała, ale kompletnie nic podczas oglądania tej opowieści nie przeżyła. To mi dało do myślenia, i zacząłem sprawdzać, jak to jest z tymi emocjami. Przeczytałem jeszcze raz pod tym kątem teksty kolegów, zadzwoniłem do kilku znajomych i okazało się, że całkiem pokaźna grupa odbiorców „Aniołów w Warszawie” obejrzała ten spektakl na zimno, bez żadnego zaangażowania. Jako że jestem w tej grupie, spróbuję się tu zastanowić, czy to normalne, „bo tak się zawsze dzieje, że nie wszystko się wszystkim podoba”, czy jednak twórcy zrobili coś, żeby tę opowieść „wychłodzić”. Mógłby mnie teraz ktoś zaatakować: dlaczego o to w ogóle pytać, przecież Holewińska z Farugą zrobili spektakl, jaki chcieli, prawie wszystkim się podoba, o co więc chodzi. Odpowiedź jest prosta: promowali swoje przedstawienie jako odpowiedź na „Anioły w Ameryce”, bazując na popularności filmu i spektaklu Warlikowskiego, są więc w części odpowiedzialni za oczekiwania, z jakimi część widzów przyszła do teatru. Poprzeczka była wysoka, bo oba te referencyjne dzieła kipiały od emocji, stąd rozczarowanie części publiczności, której oczekiwania w tej kwestii nie zostały spełnione. Jako recenzent mogę więc dziś – po kilku dniach analizy – powiedzieć, że było to prawie niemożliwe, bo spektakl został napisany przez Holewińską i wyreżyserowany przez Farugę w stylu niedającym żadnych szans na przeżycia, one się oczywiście mogły pojawić, i to u dużej nawet części widzów, ale nie dzięki spektaklowi samemu w sobie, a dzięki znalezieniu punktów wspólnych własnego doświadczenia z tym na scenie. Może poza jednym wyjątkiem, ale o tym za chwilę.

Tekst Julii Holewińskiej można nazwać epickim, ale nie w takim sensie, jak na przykład teatr Brechta, w którym epickość polega na pewnego rodzaju grze między teatralną manifestacją aktu opowiadania a dramatyczną strukturą opowieści, budującej nie tylko słynną „obcość”, ale i napięcie wynikające z przenikania się obu tych strategii twórczych. U Holewińskiej wszystko jest opowiadane, nawet sceny dialogowe, realizuje się to zaś w sposób kojarzący się przede wszystkim z literaturą. Stawiam odważną tezę, że w „Aniołach” Holewińska ucieka od teatru, bo gdy w jej narracji pojawia się scena „aktorska”, to nie dość, że zawiera rzeczy, o których nie trzeba mówić, bo się je na scenie po prostu gra, to jeszcze przerywa ją ona w najlepszym dla aktora momencie epickimi wstawkami, w których postać ma opowiadać, co właśnie robi/zrobiła (coś na kształt didaskaliów). W takim układzie emocje zapisane w scenach nie mogą znaleźć spełnienia, bo jeśli nawet się między aktorami pojawiają, są natychmiast tłumione przez dystans, jaki wkrada się między nich poprzez akt opowiadania. Dramatyczność więc w tekście Holewińskiej zostaje mocno ograniczona – i w porządku, autorka tak chciała, tak skonstruowała sztukę, jej prawo.

Na scenie cały ten epicki fresk Holewińskiej poświęcony kwestii AIDS w Warszawie w 1984 roku, rozpisany jest na kilka symultanicznych postaci i ich prywatne historie. Co więcej, wydaje się opowiedziany bardzo sprawnie a nawet pięknie, jeśli chodzi o warstwę wizualną, ale diabeł znowu tkwi w szczegółach, które w zaistniałej sytuacji stają się kulą u nogi. Mam tu na myśli przede wszystkim pewne elementy strategii reżyserskiej Wojciecha Farugi oraz okropne peruki, jakie noszą bohaterowie, żeby „było jak wtedy”. Nie, nie oszalałem, chodzi o budowanie dystansu, którego i tak jest już nadmiar w tekście, ale po kolei. W przypadku tak epicko napisanego tekstu, najlepszą drogą dla reżysera jest pójść wbrew niemu, żeby znaleźć balans między opowieścią a dystansem, wyłuskać z niego wszystkie momenty prawdy. Faruga, co ciekawe, od początku kroczy w przeciwnym kierunku, wzmacniając dystans, przykładem scena śmierci „znanego reżysera” (warszawskiego Raya Cohna, każda postać ma tu swój odpowiednik u Kushnera), którego gra Marcin Bosak. Nie umiera on normalnie, ale „symbolicznie”, miotając się bez sensu wokół stołu, natomiast o tym, że umiera, informuje nas… tekst. Kolejną kwestią jest znakomity, oniryczny pomysł, żeby sceny się przenikały, nakładając się jedna na drugą. I znów diabeł tkwi w szczegółach: żonaty Bokser (Dasiek Kwiatkowski) przeżywa piękne chwile zbliżenia ze swoim kochankiem (Konrad Szymański), aktorka Danuta (Małgorzata Niemirska) śpiewa „Perfect Day”, ale widz nie ma czasu poczuć czegokolwiek, bo wchodzi ksiądz (Łukasz Wójcik) i… zaczyna gadać. Czar natychmiast pryska.

fot. Karolina Jóźwiak

Większość aktorów nosi peruki, co widać nawet z dziewiątego rzędu. W przypadku tego spektaklu uważam to za błąd – znów z powodu dystansu. A wynika on z pomysłu na narratora spektaklu, którym jest tutaj cała portretowana społeczność, umiejętnie wykorzystana w kilku scenach z obrotówką. Bohaterowie pojawiają się jako wspólnota, na czas zaś odgrywania opowieści się rozchodzą, niczym materia dzieląca się na cząstki elementarne. Są więc jednorodni, nie zmieniają wyglądu przez cały spektakl. Z daleka rozpoznawalne peruki wprowadzają fałsz, który miałby sens, gdyby narrator i bohaterowie byli z innych światów. Sztuczna fryzura zjawiskowo grającej Anity Sokołowskiej naprawdę powodowała potężny dyskomfort, śmiem twierdzić, że nie tylko u mnie. Najgorsze, że te peruki nie mają żadnej funkcji – chyba poza dobrym samopoczuciem Katarzyny Borkowskiej, autorki scenografii i kostiumów. Czym ten spektakl mógłby być, pokazała scena rozmowy Sebastiana (Paweł Tomaszewski) z lekarką Zosią, która ze względu na ich bardziej prywatną relację nie umie mu powiedzieć, że się zaraził. Sokołowska siedzi sobie, bidulka, w tej peruce, miota się w słowach, a Tomaszewski patrzy na nią i się uśmiecha, nic im nie przeszkadza, on piękny i czysty, ona przebrana, doznająca jakiegoś rodzaju wstrząsu i nawrócenia – i ta puenta, dobra na podsumowanie całego spektaklu: „ tyle gadasz i gadasz; a nie lepiej się przytulić?” (cytuję z pamięci).

Czy zatem uważam ten spektakl za nieudany? Sprawa nie jest taka prosta. W stylu, w jakim to jest napisane i zrobione, to rzecz dobra, a czasem nawet bardzo dobra. Tekst, będący w gruncie rzeczy czystą literaturą, napisany jest z pomysłem, konsekwentnie i w dobrych proporcjach, niejednoznacznie portretując docelową grupę bohaterów. Można by się przyczepić do znajomości środowiska LGBT, bo sprawa została tu potraktowana dość stereotypowo i powierzchownie, ale jak na kogoś, kto do niego nie należy, Holewińska wykazuje się dużą dozą wiedzy, potrzebną tu empatią i dobrym researchem. O tym, czego mi tu brakuje – pewnej negatywnej strony gejowskiej rzeczywistości – napisać nie mogła, bo naraziłaby się na ataki, które trudno by było jej odeprzeć, jako osobie z zewnątrz. Wiem, że cała zawartość merytoryczna konsultowana była z przedstawicielami środowiska, i rzeczywiście  – wszystkie kanty zostały wygładzone, tylko czy teatr na pewno jest po to, żeby ludzie oglądali siebie takimi, jakimi chcą siebie oglądać w życiu? Śmiem polemizować.

fot. Karolina Jóźwiak

Opowiedziane jest to sprawnie, z werwą, dobrym rytmem, bez przestojów, w pięknej, robiącej show scenografii z wieloma dobrymi rolami, więc rozumiem dobry odbiór tego spektaklu, zwłaszcza że muszę przyznać: przez ponad trzy godziny nie spojrzałem na zegarek. Jeśli chodzi o aktorstwo to jest naprawdę ciekawie, bo na pozór nie ma tu przecież głównych ról, każda postać jest tak samo ważna. Piszę „na pozór”, bo delikatna hierarchia ma jednak miejsce, wszystkie wątki łączy lekarka, która gra w tym zespole pierwsze skrzypce, a dzięki wspaniałej grze Sokołowskiej jest jeszcze bardziej widoczna. Poza konkurencją był oczywiście Tomaszewski jako chory na hemofilię Sebastian (wirus HIV nie dotykał tylko gejów), w jakiś nadludzki sposób istniejąc w tej opowieści ponad wszystkimi wypowiedzianymi w tym spektaklu słowami. Oprócz nich gra bardzo sugestywnie całkiem pokaźna grupa aktorów: Małgorzata Niemirska jako aktorka Danuta, mająca swój pierwowzór w postaci Haliny Mikołajskiej, Agnieszka Wosińska grająca „ślepą” na prawdę o swoim homoseksualnym synu matkę, przejmująca Anna Gajewska, jako uwikłana w koszmarną relację z ubekiem sexworkerka Iwona, wreszcie znakomity Piotr Siwkiewicz, jako cyniczny ubek od akcji „Hiacynt” właśnie. Nie można oczywiście nie wspomnieć o Konradzie Szymańskim, jeden z najlepszych scenicznych gejów, jakich widziałem w ostatnich latach w polskim teatrze. Są jednak też tacy, którzy mieli w swoich rolach duże problemy: Marcin Bosak jako warszawski „Ray Cohn” utknął w swojej roli na mieliźnie „odgrywania”, nie bycia, przykładem scena z lekarką. Mógł to formalne udawanie przełamać w scenie śmierci, pokazując człowieczeństwo bohatera, ale tam reżyser zastawił na niego inną pułapkę, od słów i górnolotnego w złym sensie symbolizmu nie było ucieczki. Od pewnego rodzaju fałszu nie uciekł też Dasiek Kwiatkowski jako bokser Waldek, choć ten znakomity aktor bardzo się stara, coś cały czas w jego roli przeszkadza; może chodzi o to, że tutaj za bardzo powinien się starać Waldek, nie aktor? Anna Szymańczyk jako jego niezrównoważona żona, zmagająca się ze sobą i homoseksualizmem męża, ma inny problem: nie może się zdecydować, czy jest chora naprawdę, czy chorobę udaje, żeby nie widzieć, w jak trudnej sytuacji się znalazła. Odpowiedź na to pytanie wciąż przed nią. Łukasz Wójcik jest dużo bardziej przekonujący w roli Michała niż Księdza, rozumiem jednak, że to znak czasów. Jan Sałasiński z kolei, jak zaczyna swój sceniczny byt jako kontestator rzeczywistości, upodobniony do Limahla („Neverending Story”), tak kończy. Warto by było popracować nad pokazaniem nam przemiany Jacka, jeśli ją przechodzi, a wierzę, że tak. Interesująca za to jest Helena Urbańska jako Syrena, wątek której to najbardziej niejednoznaczny i ciekawie zrealizowany element tego spektaklu.

Holewińska z Farugą zrobili spektakl bez emocji, w sposób atrakcyjny teatralnie i poprawny politycznie przedstawiając nam mroczny czas, w którym do naszego kraju dotarło AIDS. Przy okazji również przedstawienie o środowisku LGBT+, bo dostało się im ono w pakiecie. I mieli do tego prawo: objęli teatr po wielkich przejściach, trzeba było zamanifestować kierunek rozwoju swojej dyrekcji, zjednoczyć widzów, pokazać koncyliacyjność – cel więc swój osiągnęli. Mnie jednak osobiście uwiera, że na ołtarzu polityki została złożona poważna sprawa. Ani sytuacja środowisk LGBT+, ani tym bardziej nosicieli HIV, nie napawa optymizmem, większość społeczeństwa ma bowiem z tymi grupami wielki problem, bojąc się ich, jednocześnie nie akceptując, i co gorsza – piętnując w straszny sposób. Ważne jest więc nie opowiadanie o ich życiu w modnym nowoczesnym stylu, ale „aranżowanie” prawdziwych spotkań widzów z tymi osobami, żeby pokazać – chociaż w teatrze – że to takie same istoty ludzkie jak my, widzowie. Że przeżywają dramaty, że się boją, że są skrajnie samotni itd. I nie ma tu miejsca na dystans, bo tworzy on natychmiast akwarium, przez szybę którego możemy sobie bez żadnego ryzyka „popatrzeć” na „piękne okazy”. Jako argument chciałbym przytoczyć tu jeszcze jedną kwestię: jeden z zagorzałych prawicowych publicystów napisał w swojej recenzji, że „Anioły w Warszawie” to wreszcie spektakl o gejach, jaki on może znieść, bo opowiada się tu o nich bez progresywnych publicystycznych akcentów, że co więcej, on ten spektakl „akceptuje”. To dla mnie najgorsza recenzja „Aniołów w Warszawie” i spektakli jemu podobnych, bo oznacza to, że… sami zresztą oceńcie, co to oznacza.

Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Tytuł oryginalny

Przestań gadać, chodź się przytulać – o „Aniołach w Warszawie” Julii Holewińskiej w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Dramatycznym w Warszawie

Źródło:

DOMAGAŁAsięKULTURY

Link do źródła

Autor:

Tomasz Domagała

Data publikacji oryginału:

07.04.2025

Sprawdź także