„Widelec w głowie” Izabeli Łaszczuk w reż. Tomasza Sapryka z Agencji Produkcyjnej Palma w Teatrze Kamienica w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.
Z dużym zainteresowaniem szedłem na najnowszą premierę w Teatrze Kamienica zatytułowaną „Widelec w głowie”, autorstwa Izabeli Łaszczuk, a wyreżyserowaną przez Tomasza Sapryka. Było tak z dwóch powodów. Pierwszy - oczywisty, jak zawsze związany z premierą nowej sztuki. A drugi może Państwa troszkę zdziwić. Po raz pierwszy Teatr Kamienica odstąpił od niepisanej tradycji (zresztą nie tylko swojej) i zdecydował się, aby to święto, jakim jest dla każdego zespołu teatralnego premiera, odbyło się we wtorek. Wtorek, środa, dzień jak co dzień. Ale nie dla dużej części potencjalnych widzów, którzy w te dni oglądają transmisje z Ligi Mistrzów. Tak wiem! Sacrum i profanum! Ale to profanum potrafi dosyć skutecznie odciągnąć uwagę od innych tematów. Utwierdziłem się w swoich przypuszczeniach przed spektaklem, gdy w kuluarach co i raz dochodziły do moich uszu urywki rozważań na temat szans poszczególnych drużyn. Jak wiadomo, Polacy są najlepszymi na świecie ekspertami z dziedziny medycyny i piłki nożnej właśnie. Jeszcze w przerwie spektaklu co i raz słyszałem pytania o wynik meczu i sakramentalne „jak nasi?”. Całe szczęście, że po zakończeniu już zdecydowanie dominowała sztuka. I wcale się nie dziwię, bo tego wieczoru w Teatrze Kamienica oglądaliśmy bardzo dobre przedstawienie, ze znakomitymi rolami aktorskimi.
Opis „Widelca w głowie” można rozpocząć słowami Alfreda Jarry'ego: „Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”, bo: miejscem akcji jest bezimienna wioska, przysiółek, mieścina – tak wynika z tekstu sztuki i widoków rozciągających się za scenicznym oknem.
Czas akcji: jak najbardziej aktualny.
Osoby dramatu obecne na scenie: Mamcia - Elżbieta Jarosik (Teresa); starsza córka - Anna Maria Jarosik (Ewa); młodsza córka - Andżelika Piechowiak (Paulina); sąsiad, mechanik - Kamil Kula (Witek). Fizycznie nie obecny, ale będący postacią z powodu której i wokół której rozgrywa się akcja sztuki jest Mąż Teresy, a Tatuś Ewy i Pauliny.
Muszę się przyznać, że od pierwszych scen dałem się wciągnąć we wspaniałe monologi i wymiany zdań między bohaterkami. To było samo życie! Dla mnie tym bardziej ciekawe, że cały czas miałem świadomość, iż widzę i słyszę świat rodzinki z perspektywy kobiet. Autorka jest kobietą, a początek sztuki jest majstersztykiem aktorskim trzech pań. No i przekonałem się, że nie jest miło! Bo co prawda publiczność zaśmiewa się do rozpuku (ja też!) z powodu żonglerki słowami i wspaniałymi, niespodziewanymi ripostami między Matką, a córkami i między nimi obydwoma, ale tematy są jak najbardziej przyziemne i rzec by można dołujące. Ale dzięki wspaniałej grze trzech pań, zabawa jest naprawdę pyszna! Absurdalność tego co słyszymy i oglądamy jest taka, że nie może być innej reakcji widowni. Początkowo na scenie oglądamy same panie, co nie oznacza, że obserwujemy świat bez mężczyzn. Wątek męski poruszany jest nieustannie, ale tylko w formie werbalnej jako opowieści o mężu/tatusiu. Lecz w końcu na scenie pojawia się męski rodzynek w postaci sąsiada. Kamil Kula ma „wejście smoka”. Gra takiego „Smerfa ciamajdę” i to w dodatku z wadą wymowy, że wzbudza entuzjazm na widowni. No i ma przeciw sobie trzy panie! Nie mogę zdradzać szczegółów, ale na prawdę gorąca zachęcam Państwa do obejrzenia tego nierównego pojedynku. Bo od momentu pojawienia się na scenie faceta do końca spektaklu, akcja nabiera takiego tempa, z równoczesnym zgmatwaniem i tak wspaniałymi tekstami, że chyba nie tylko ja byłem zawiedziony, że przerwa w spektaklu nastąpiła tak prędko i z niecierpliwością czekałem na ciąg dalszy. Jest co oglądać i jest czego słuchać!
Tym bardziej, że całość rozgrywa się w fantastycznych dekoracjach wymyślonych przez Witka Stefaniaka, we współpracy z Hektorem Weriosem, którego animacje same w sobie są fantastycznym bytem artystycznym, a w połączeniu ze scenografią stanowią absolutnie nieodzowny element całości.
Aneta Suskiewicz ubrała wszystkich w kostiumy idealnie pasujące do postaci. Są jakby żywcem przeniesione z naszej rzeczywistości.
Oprawę muzyczną stworzył Igor Przebindowski i jest ona również idealnie pasująca do całości sztuki.
„Widelec w głowie” autorstwa Izabeli Łaszczuk w reżyserii Tomasza Sapryka, czyli najnowsza premiera w Teatrze Kamienica jest przedstawieniem, które gorąco polecam Państwu. To wspaniale odtworzona nasza szara rzeczywistość, zarówno ta rodzinna, jak i ta nas otaczająca. A że jest pokazana w konwencji groteski, to według mnie tym lepiej.
Ponieważ spektakl ma właściwie całą obsadę podwójną, więc jest szansa, że będą go mogli obejrzeć widzowie w innych miastach. I bardzo dobrze! W innych spektaklach w postać Ewy wciela się Milena Suszyńska; w Paulinę - Katarzyna Maciąg; a w Witka - Mikołaj Roznerski.
Tylko Mamcią, czyli Teresą jest zawsze Elżbieta Jarosik. Powód jest bardzo prosty, a jednocześnie bardzo podniosły! Ten spektakl i ta rola jest ukoronowaniem roku 50-lecia pracy artystycznej Elżbiety Jarosik, chociaż podziwiając Panią Elżbietę w tym spektaklu nie do końca daję wiarę tej informacji. Najszczersze gratulacje!
Na koniec zostawiłem sobie jeszcze jeden smaczek z tego wieczoru. W czasie zwyczajowego zapraszania wszystkich twórców na scenę, po zakończeniu premierowego spektaklu, animatorka tego wydarzenia, czyli dyrektorka Teatru Kamienica Justyna Sieńczyłło, ujawniła zaskakującą informację. Autorką „Widelca w głowie” jest Izabela Łaszczuk, której inna sztuka - „Petarda” – grana jest już z powodzeniem od września 2023 roku. Tyle tylko, że to nie jest prawdziwa prawda, bo w rzeczywistości pod tym imieniem i nazwiskiem kryje się Andżelika Piechowiak, którą widzowie mogli podziwiać chwilę wcześniej jako znakomitą Paulinę.
Muszę przyznać, że jak na jeden wieczór to wrażeń była cała moc! I absolutnie tego nie żałuję!