„Rodzinne rewolucje” Emmanuela i Armelle Patron w reż. Wojciecha Malajkata ze Spektaklove w Scenie Relax w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.
Po obejrzeniu najnowszego przedstawienia produkcji Tito Productions Spektaklove zatytułowanego „Rodzinne rewolucje” w reżyserii Wojciecha Malajkata i wspaniałym przekładzie Witolda Stefaniaka, cały czas zastanawiam się czy, a jeżeli tak, to jaki wpływ na treść sztuki miał fakt, że jej autorzy Emmanuel Patron i Armelle Patron są rodzeństwem.
To kolejny spektakl z serii tych opowiadających o istotnych problemach, z którymi boryka się ludzkość. Zabrzmiało to bardzo poważnie, ale tak właśnie jest. Od zarania dziejów stosunki między rodzeństwem układały się różnie. Już Kain potraktował Abla tak, jak potraktował, a później przez wieki mało się zmieniało. No, może środki nie zawsze były aż tak drastyczne, ale miło nie bywało.
„Rodzinne rewolucje” są znakomitą fotografią, a właściwie filmem z życia pewnej, zwyczajnej rodzinki. Mama, tata – już emeryci – i trójka dorosłych dzieci. Najstarszy syn przekroczył już czterdziestkę, ma żonę i córkę, jest businessmenem. Pozostała dwójka rodzeństwa jest młodsza o ponad dziesięć lat. Siostra jest wieczną studentką medycyny, a brat pisze recenzje w lokalnej gazecie. Niby wszystko jasne i proste. Ale w której rodzinie tak jest? No właśnie. W tej też nie!
Tito Productions Spektaklove jest producentem przedstawień teatralnych tworzonych z myślą o wyjazdach impresaryjnych. Dlatego większość obsad jest dublowana. Na spektaklu, który oglądałem rodziców grali Joanna Trzepiecińska (na zmianę z Małgorzatą Potocką) i Sławomir Orzechowski (na zmianę z Wojciechem Malajkatem). W trójkę rodzeństwa wcielili się: Karolina Bacia, Mateusz Banasiuk i Łukasz Garlicki (na zmianę z Pawłem Małaszyńskim).
Jeanne i Vincent Gauthier, czyli rodzice, całe życie pracowali. Dorobili się własnego domu, nie przelewa im się, ale i biedy nie klepią. Wychowali trójkę dzieci, z których najstarsze wyfrunęło już na stałe z rodzinnego gniazda, a młodsza dwójka niby też, ale tak nie do końca.
No i w życiu całej tej piątki następuje wydarzenie, które całkowicie burzy dotychczasowy porządek rzeczy. Następuje czas próby dla spajających ich więzi. To nie tylko groźnie i dramatycznie brzmi, ale wydarzenia które obserwujemy, takimi są w rzeczywistości.
Wojciech Malajkat jako reżyser stanął przed bardzo trudnym zadaniem pokazania narodzin niesamowitego konfliktu, którego nic wcześniej nie zapowiadało. Wprost przeciwnie, wszystko wskazywało, że w kochającej się rodzinie sytuacja, którą obserwujemy tylko wzmocni wzajemne więzi. Tak w każdym razie wyobrażali to sobie rodzice. Malajkat musiał poprowadzić aktorów w ten sposób, aby bez przejaskrawienia pokazać kolejne fazy ich przemiany. Zarówno rodziców, jak i dzieci. I trzeba przyznać, że udało mu się to znakomicie. Oczywiście ogromna w tym zasługa zespołu aktorskiego.
Mama i tata grani przez Trzepiecińską i Orzechowskiego są typem kochających rodziców, chcących przychylić nieba swoim pociechom. Najstarszy syn (Łukasz Garlicki) to znerwicowany człowieczek (bo nawet nie człowiek) businessu, od początku próbujący okazać swoją wyższość młodszemu rodzeństwu. A oni są typowym produktem dzisiejszych czasów. Uważają, że to co robią w życiu, nie odpowiada ich umiejętnościom, predyspozycjom, a co najważniejsze – oczekiwaniom. I koniec. Kropka. Nic nie robią, aby to zmienić. W odwodzie zawsze mają rodziców.
Sztuka opisywana jest jako komedia. Faktycznie w jej trakcie bardzo dużo jest śmiechu, ale im bliżej końca, tym bardziej jest on cichszy. Coraz dłuższe są fragmenty, w czasie których widownia śledzi akcję z zapartym tchem, ale w milczeniu.
Z zespołu aktorskiego oglądanego przeze mnie trudno wyróżnić kogokolwiek. Cała piątka zasługuje na pochwały.
Rola napisana dla najstarszego syna, poprowadzona jest przez reżysera w ten sposób, że daje możliwość Łukaszowi Garlickiemu zagrania nadekspresyjnego histeryka i egocentryka. Tylko trzeba to umieć zrobić w sposób absolutnie naturalny, bez przejaskrawienia. Jeżeli chcecie Państwo zobaczyć jak powinno się zagrać takiego typa, obejrzyjcie Garlickiego w tej roli. To jest typ do natychmiastowego wyrzucenia z rodziny, ale rola wspaniała!
Z pięciu postaci największą sympatią obdarzyłem rodziców, co jest rzeczą zrozumiałą. Ale bardzo mi w tym pomogła znakomita gra Trzepiecińskiej i Orzechowskiego. Miłość do dzieci miłością, ale ile można? To nie są już dzieciątka, którym należy zapewnić wikt i opierunek, no i wykształcenie. To już samodzielne byty. Oczywiście zawsze mogące liczyć na życzliwość i wsparcie ze strony pary emerytów, ale bez przesady. Trzepiecińska i Orzechowski wspaniale pokazali powolną przemianę jaka następuje w ich podejściu do dzieci. Stanowili zgrany aktorsko duet, znakomicie uzupełniający się, a dodatkowo każde z nich miało również swoje „solówki”, kiedy włączał im się tryb „ani kroku wstecz, nam też się od życia coś należy!”. Pierwszy raz widziałem Trzepiecińską w scenie takiej złości i wypadła w niej bardzo przekonująco!
Równe przekonujący są Karolina Bacia i Mateusz Banasiuk jako reprezentanci najmłodszego, roszczeniowego pokolenia. Niby kochają rodziców, niby ich rozumieją, niby znajdują uzasadnienie dla ich postępowania, ale… Jak zawsze w życiu, najważniejsze jest to co następuje po tym „ale”.
„Rodzinne rewolucje” to kolejny spektakl powstały w Tito Productions Spektaklove, bardzo mocno i prawdziwie osadzony w realiach życia, w dużej mierze dzięki reżyserskiej pracy Wojciecha Malajkata, który w dodatku ma zmysł do trafnego obsadzana aktorów w rolach.
A ponieważ „po owocach ich poznacie”, to radzę Państwu iść na „Rodzinne rewolucje” i przekonać się na ile trafne są moje spostrzeżenia. A zdradzę jeszcze, że nie tylko moje, bo warto zawsze nadstawić ucha w czasie wychodzenia z widowni i w kolejce do szatni.