EN

8.10.2024, 08:54 Wersja do druku

Robert Talarczyk: Benio Krawczyk świecił na scenie. Wszyscy patrzyli tylko na niego

Świecił na scenie. Miało się wrażenie, że ma w sobie wewnętrzne światło. Wszyscy patrzyli na niego, choć wokół grało dwudziestu innych aktorów - Bernarda Krawczyka, jednego z patronów przeglądu Przystanek Śląsk, w rozmowie z PAP wspomina Robert Talarczyk, dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach.

fot. mat. teatru

Polska Agencja Prasowa: Przyjaźniący się z Bernardem Krawczykiem od liceum Kazimierz Kutz nad jego grobem płakał: „Jak mogłeś mi to zrobić? Przecież byłeś ode mnie młodszy?”, a inny z jego przyjaciół, ksiądz Piotr Brząkalik mówił o nim, że był aktorem wolnym od gwiazdorzenia i celebryctwa. A kim on był dla ciebie? Bardziej aktorem czy przyjacielem?

Robert Talarczyk: Zapamiętałem go przede wszystkim jako człowieka i przyjaciela. Nigdy nie zapomnę tego, jak mnie wspierał w różnych działaniach, jeszcze zanim przyszedłem do Teatru Śląskiego w Katowicach. Jednak oczywiście nie da się pominąć tego, że Benio – tak go zawsze nazywałem – był fenomenalnym aktorem, który zostawiał ślad u wszystkich, jakich napotykał na swojej drodze.

PAP: Przez prawie całą swoją karierę związany był z Katowicami. Pamiętasz wasz pierwszy kontakt?

R.T.: Pewnie go już oglądałem, gdy przychodziłem do Śląskiego w dzieciństwie, ale w pamięć mi się wrył rolą Króla Ignacego w „Iwonie, księżniczce Burgunda” według Witolda Gombrowicza. Zmarły przed trzema laty Adam Baumann grał w tamtym przedstawieniu Szambelana. Akurat w tym samym czasie sztukę Gombrowicza w Teatrze Telewizji reżyserował Zygmunt Hübner, a w roli Króla obsadził samego Zbigniewa Zapasiewicza. Ale Krawczyk był od niego jako Ignacy lepszy.

PAP: Szybko sprawdziłem - to było w 1987 roku.

R.T.: Od tamtej katowickiej premiery minęło ponad 30 lat, ale pamiętam bijącą od Benia charyzmę i wspaniałe wyczucie scenicznego absurdu. A także umiejętność posługiwania się środkami, które doskonale sprawdzały się również na ekranie. On nie był aktorem, który chciałby epatować swoją techniką, choć miał ją w małym palcu. A zarazem imponował świeżością tak zwanych naturszczyków. Benio od zawsze był aktorem współczesnym.

Oprócz ról scenicznych z tamtego okresu zapamiętałem również Krawczyka w filmach Kazimierza Kutza. Jak on wspaniale godoł po śląsku!

PAP: A przecież nie pochodził ze Śląska, ale spod Częstochowy, z Podłęża Szlacheckiego.

R.T.: On był w głowie i w sercu Ślązakiem i to było najważniejsze. Na Śląsku rósł jednak od najmłodszych lat, bo jego bliscy musieli tam uciekać na początku wojny. Oddychał tą atmosferą i innych śląskością zarażał. Mało kto tak pięknie mówił po śląsku jak on. „Musicie godać po śląsku, bo przecież to jest Teatr Śląski” – wlewał nam w głowę. Niektórych to jego śląskie apostołowanie czasami wkurzało, bo Benio potrafił być niełatwym człowiekiem, szczególnie dla tych, z którymi się nie zgadzał. To nie był taki miły sympatyczny dziadunio, choć czasem taką maskę zakładał - kiedy mu się czyjeś zachowanie nie podobało, mówił mu to prosto w oczy.

Potrafił walczyć o swoją niezależność i tego też się nauczyłem od niego, że może nie warto pyskować za każdym razem, bez widoków na powodzenie. Ale jak dochodzisz do ściany, to powinieneś to artykułować wprost i robić to, co uważasz za słuszne. Bez względu na konsekwencje.

Ale niezależnie od tego, ile mi dała przyjaźń z Beniem, nauczyłem się od niego też bardzo dużo jako reżyser. Nie zapomnę jego uwag, które mi dawał na różnych próbach. Przychodził na te próby nawet wtedy, gdy w jakimś przedstawieniu nie grał albo miał – jak w „Piątej stronie świata” według Kazimierza Kutza - mniejszą rolę. Czekając na swoje wejście nawet kilka godzin, podchodził do mnie i mówił: „to akurat jest dobre!”, a w innym momencie się odzywał: „tego za bardzo nie rozumiem, chyba by trzeba coś w tej scenie poprawić”, albo: „powiedz im, żeby mówili wyraźniej, bo nie rozumiem, co tam mamroczą pod nosem”. Ale nigdy w tych uwagach nie było cienia złośliwości. Ludzie go uwielbiali, był cudownym człowiekiem, pełnym empatii wobec innych.

Pod tym względem równać się z nim mogli tylko Jasio Bógdoł i Tadzio Madeja.

PAP: Obaj, i starszy od Krawczyka Jan Bógdoł, i młodszy o kilka lat Tadeusz Madeja, dali się poznać śląskimi rolami w „Soli ziemi czarnej” i "Perle w koronie”, a potem jeszcze był „Grzeszny żywot Franciszka Buły” w reżyserii Janusza Kidawy.

R.T.: Ale to było jeszcze w ich młodych latach. Gdy już tę młodość mieli dawno za sobą, wpadłem na pomysł, żeby posadzić ich obok siebie na ławeczce. Tekst sztuki miała napisać Weronika Murek, która akurat w tamtym czasie za książkę „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” została nominowana do Nagrody Literackiej "Nike".

PAP: To było w 2015 r. Kilka miesięcy później zmarł Tadeusz Madeja, a po nim Jan Bógdoł.

R.T.: Ale zdążyłem jeszcze ich posadzić obok siebie razem z Beniem Krawczykiem na tej ławeczce. Samej sztuki już się nie udało zrobić, ale tamto krótkie spotkanie, gdy usiedli naprzeciwko młodej dziewczyny, mogłoby wystarczyć za sztukę, a może i film. Szkoda, że nie mogłeś zobaczyć tych trzech siwiutkich panów, jak zaczęli się popisywać. Odmłodnieli w jednym momencie o co najmniej 20 lat, opowiadali o teatrze, ale też swoich różnych przygodach damsko-męskich. Aż żałuję, że to nie powstało, bo oglądanie takich trzech „potworów” mogło dać niezwykły efekt. Taki właśnie był Benio. Była w nim niezwykła witalność i potrzeba istnienia.

fot. Krzysztof Lisiak/mat. teatru

PAP: Nie powstała też sztuka o Janoschu, w którym miał zagrać pisarza uwielbianego przez dzieci z powodu bajek o misiu i tygrysku, a przez wszystkich Ślązaków za sprawą książki "Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny".

R.T.: Nieraz mnie ponaglał: „śpiesz się, bo ci umrę” – mówił, a mnie się wydawało, że to tylko takie gadanie, bo przecież niektórzy ludzie powinni być wieczni. Miał w sobie z jednej strony pokorę, a z drugiej butę, ale w dobrym znaczeniu – gdy coś mu nie pasowało, potrafił to wyartykułować. Trzymał się zasad. Jeśli kogoś szanował i lubił, to wspierał bez względu na to, co się działo i co inni w tej sprawie mówili. Ja to czułem z jego strony nieustannie przez całe moje dorosłe życie. Nasza współpraca zaczęła się jeszcze za mojego dyrektorowania w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Wystawiłem tam sztukę o dobrym wojaku Szwejku i potrzebowałem kogoś, kto by zagrał Pana Boga. Benio zgodził się od razu i nikt inny by tego tak dobrze nie zrobił. Przyjeżdżał na te spektakle specjalnie z Katowic…

PAP: Co najmniej godzina jazdy i to pod warunkiem, że nie utknie się w korku…

R.T.: A on nie narzekał i jeszcze dziękował mi za okazję do zagrania czegoś innego niż to, co wtedy mu grać dawano w Katowicach. To był akurat ten moment, gdy nie miał ważnych propozycji teatralnych. Ale nie było w tym wszystkim kunktatorstwa, była chęć pomocy przyjacielowi.

PAP: Pamiętam niejeden spektakl z jego udziałem, gdy zbierał oklaski już przy wchodzeniu na scenę. Dało się poczuć, że on trzymał całość nawet wtedy, gdy grał epizodyczną rolę.

R.T.: Świecił na scenie. Miało się wrażenie, że ma w sobie jakieś wewnętrzne światło. Benio to miał. Wychodził na scenę i wszyscy patrzyli na niego, choć wokół grało 20 innych aktorów.

PAP: Tamtym dwudziestu podnosił wtedy pewnie ciśnienie.

R.T.: Pewnie by się znalazł taki, który go nie lubił, ale sam tego innym nie okazywał. Miał taką niespotykaną dobroć w sobie, że złość, zawiść czy inne tego rodzaju uczucia go nie dotyczyły, i to działało w obie strony. Przypominam sobie chyba tylko jednego takiego człowieka, którego nie znosił i pewnie miał ku temu konkretne powody. „O, idzie ten mój orzełek” – mówił z przekąsem na jego widok.

PAP: O tym blasku bijącym od Bernarda Krawczyka wspominał też Kazimierz Kutz. I nazwał go jeszcze modelowym Ślązakiem. Prawie prosto z pogrzebu swojego przyjaciela trafił do szpitala i po kilku miesiącach zmarł. Tak jakby ze śmiercią Krawczyka z niego samego uleciało życie.

R.T.: Niedługo wcześniej Kutz robił sobie olbrzymie nadzieje związane z projektem politycznym Janusza Palikota i spotkał go straszny zawód, bo w wyborach do europarlamentu przegrał z kretesem. Śmierć Benia Krawczyka, z którym się przyjaźnił kilkadziesiąt lat, jeszcze bardziej go przybiła. Mógł w tym momencie pomyśleć, że został ostatnim Ślązakiem ze swojego pokolenia.

PAP: Kutz nie przestał być Ślązakiem, choć większość życia spędził daleko od Śląska, ale Bernardowi Krawczykowi chyba wcale nie tak łatwo było być Ślązakiem, choć grał w Katowicach. Teatr, choć z nazwy śląski, długo przecież opierał się na artystach, którzy po 1945 roku przyjechali ze Lwowa.

R.T.: Trzymał się Katowic, choć kilka razy miewał propozycje z Warszawy i Krakowa. Mógł z tego skorzystać, bo przecież nie był przypisany do Śląska, nie dawał się zaszufladkować. Odszedł na krótko tylko wtedy, gdy nie wytrzymał współpracy z Ignacym Gogolewskim.

PAP: Coś go na Śląsku trzymało?

R.T.: Gdzie indziej może by miał szansę na większą popularność, ale w sensie zawodowym nie mógł przecież się uskarżać na brak ciekawych ról, także tych filmowych. Wyrąbał sobie swoją pracą i talentem własne pole osobistej wolności. Bardziej by się już nie rozwinął, a na Śląsku oprócz sceny miał przecież rodzinę. To ona dawała mu siłę. Ze swoją żoną Lidią Bienias grał w tym samym teatrze, a córkę Justynkę rozpieszczał i nie mógłby bez niej żyć. W Warszawie byłby zaś sam. Coś o tej samotności mogliby powiedzieć ci wszyscy, których jedynym kompanem na wieczór pozostaje kieliszek.

PAP: W dodatku Śląsk dostarczał mu oprócz sił również inspiracje.

R.T.: Nie należał do tych, którzy muszą koniecznie o swojej śląskości mówić, jakby tym gadaniem chcieli tę autoidentyfikację udowodnić. On tym Ślązakiem po prostu był. Był pięknym człowiekiem i bardzo za nim tęsknię. Myślę, że czułby dumę, widząc, jak wysoko fruniemy razem z drużyną Teatru Śląskiego. Kiedy wchodzę do teatru, codziennie mijam jego zdjęcie, które zrobił Przemek Jendroska do sesji przed "Czarnym ogrodem", sztuki według świetnej książki Małgorzaty Szejnert. Zdarza mi się przystanąć i chwilę z nim pogadać. Chcę wierzyć, że mówi do mnie: „Rób tak dalej, synek”.

***
Robert Talarczyk, aktor, reżyser i od 2013 r. dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach, a wcześniej przez osiem lat Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Grał również w Teatrze Rozrywki w Chorzowie oraz w prywatnym Teatrze Korez w Katowicach - m.in. w wyreżyserowanym przez siebie spektaklu "Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny". Wystawia i reżyseruje sztuki do tekstów Szczepana Twardocha ("Drach", "Pokora", "Byk"), Olgi Tokarczuk ("Empuzjon") i Zbigniewa Rokity ("Nikaj", "Weltmajstry"). Nagradzany m.in. za "Piątą stronę świata" według Kazimierza Kutza, "Wujek '81. Czarna ballada", a w 2024 r. za spektakle "Hotel Korfanty", "Empuzjon" oraz "Byk".

Źródło:

PAP