„Matylda” Roalda Dahla w reż. Jacka Mikołajczyka, koprodukcja Teatru Syrena w Warszawie i Teatru Kameralnego w Bydgoszczy. Pisze Krzysztof Stopczyk.
Z dużym opóźnieniem popremierowym wybrałem się do Teatru Syrena na kolejny hit West Endu i Broadwayu, wystawiony na tej scenie. Syrena nie zwalnia tempa i cały czas przybliża polskiej publiczności kolejne perełki światowych musicali. Ale nie tylko. Niedawno pisałem o wspaniałej inicjatywie, jaką był cykl pięciu prelekcji o historii i istocie musicali, wygłaszanych przez dyrektora artystycznego Jacka Mikołajczyka, przy współudziale szefa muzycznego Syreny, Tomasza Filipczaka i aktorów z zespołu teatru. Może to sugestia, ale wydaje mi się, że po tych wykładach zmieniło się moje podejście do tej formy spektakli. Oczywiście, już wcześniej dostrzegałem, że nie jest to wyłącznie taniec, śpiew, schody, pióra powtykane w różne miejsca, no i koniecznie efektowny kankan. Większość wystawianych w Syrenie musicali dotyka istotnych problemów i niesie jakieś przesłanie. Jednak „Matylda” będąca adaptacją powieści Roalda Dahla, z librettem Dennisa Kelly, do której muzykę i teksty piosenek napisał Tim Minchin, a całość przetłumaczył i wyreżyserował Jacek Mikołajczyk, różni się zdecydowanie od wszystkich poprzednich spektakli. I to pod każdym względem.
Roald Dahl to nietuzinkowa postać. Jego życie naznaczone było pasmem tragedii od najwcześniejszego dzieciństwa. Zaraz po jego narodzinach, rodzice wyemigrowali z Norwegii do Wielkiej Brytanii. Gdy miał trzy lata zmarła na odrę jego siostra, co z kolei było bezpośrednią przyczyną śmierci ojca. Został sam z matką i pięciorgiem rodzeństwa. W wiktoriańskich szkołach i internatach doświadczył kar cielesnych i innych traumatycznych przeżyć, co znalazło odbicie w całej jego przyszłej twórczości. Pomimo tego „wyszedł na ludzi”. I to tak dalece, że niektórzy uznają go za pierwowzór agenta 007! Tak, za TEGO Jamesa Bonda! Jeszcze w czasie II wojny światowej, będąc etatowym szpiegiem MI6, obracał się w najwyższych sferach USA, a jego głównym zadaniem było zdobywanie informacji od uwodzonych kobiet spośród śmietanki towarzyskiej, w tym żon ważnych polityków, naukowców itp. Zresztą, jego bliskim znajomym, z którym współdziałał, był nie kto inny tylko Ian Fleming. Nic dziwnego, że Dahl jest autorem scenariusza do filmu z Jamesem Bondem – Żyje się tylko dwa razy. Jednak międzynarodowe uznanie zdobył jako autor specyficznych powieści i opowiadań dla dzieci i o dzieciach. Specyficznych, bo bliżej im do przerażających Baśni Braci Grimm, niż do Kubusia Puchatka, czy Małego Księcia.
W jego książkach los dzieci jest bardzo ciężki, a czasami tragiczny. Zawsze zaznaczony jest wyraźny podział na dobre dzieci i koszmarnie złych dorosłych. W tym nierównym starciu dzieci przeciwstawiają swoim oprawcom swoją mądrość, „czystość umysłu”, a co najważniejsze umiejętność działania w grupie i zdolność do wspierania się w nieszczęściu.
I o tym jest też „Matylda”. Muszę przyznać, że byłem bardzo ciekaw jaki będzie efekt porwania się na tak karkołomne przedsięwzięcie, jakim było stworzenie pełnowymiarowego musicalu, de facto w dziecięcej obsadzie. Jak już zasygnalizowałem wyżej, książka będąca podstawą tego spektaklu, jak i sam musical, nie jest o pluszowych misiach i różowych jednorożcach. Tu są traumatyczne sytuacje z domu rodzinnego i ze szkoły. W domu Matylda jest bardzo osamotniona i na każdym kroku słyszy, że w ogóle nie przystaje do rodziny i że jest niechcianym dzieckiem, a największą jej wadą jest to, że nie jest chłopcem. Jej obroną jest ucieczka w czytanie książek, a jednym z najczęściej powtarzanych zdań jest: „Jestem dziewczynką”.
W szkole prowadzonej przez sadystyczną Agatę Łomot panuje terror i strach. Ale jest też klasa dzieciaków, które dzięki Matyldzie zaczynają odczuwać siłę wspólnoty. I dzięki współdziałaniu przeciwstawiają się psychopatycznej dyrektorce.
Pomimo tych koszmarnych sytuacji, książka i musical nie są tragiczne i mają wydźwięk optymistyczny.
Ale żeby to osiągnąć twórcy musieli dokonać niemożliwego, czyli zapanować nad kilkudziesięcioma młodocianymi „artystami”. Podziwiam efekt i nawet nie chcę wiedzieć, jakimi metodami go osiągnięto! Mam nadzieję, że innymi niż metody Agaty Łomot! To OCZYWIŚCIE taki ŻŻP – czyli żenujący żart piszącego.
Przedstawienie trwa 3 godziny. Jest absolutnie, w najwyższym stopniu, profesjonalnym spektaklem, w którym dziecięcy aktorzy pokazują pełną gamę emocji: złości, radości, wątpliwości, zamyślenia i wszelkich innych stanów duszy. I to wszystko robią 10, 11, 12-letnie dzieciaki! Ale to dopiero wstęp do podziwu. Bo to jest musical, a więc te wszystkie aktorskie działania nakładają się na taniec i śpiew. Jedno i drugie w pełni super profesjonalne! To nie jest przedstawienie szkolne, czy - z całym szacunkiem – amatorskiego domu kultury. To jest absolutnie zawodowy musical. Niebywałe! Trzeba mieć niesamowite oko i ucho, aby w castingu wyłowić takie nie zawodowe talenty! Najwyższe słowa uznania należą się twórcom, którzy potrafili zapanować nad tym dziecięcym żywiołem i stworzyć znakomity spektakl. Jacek Mikołajczyk (tłumacz libretta i reżyser), Marcin Wortmann (przygotowanie wokalne dzieci), Katarzyna Zielonka i Jarosław Stańko (choreografia) i Tomasz Filipczak (szef muzyczny) dokonali niemożliwego. Ten musical ogląda się zapominając, że na scenie występują 10-letnie dzieciaki!
Oczywiście nie tylko. W spektaklu grają również dorośli. I prawdę powiedziawszy, nie wycofując ani jednego słowa podziwu i wręcz zdumienia dla zdolności i profesjonalizmu młodocianych aktorów, to jednak, może nie całą pulę zachwytów, ale dużą jej część, zgarnia dyrektorka szkoły, Agata Łomot, czyli Przemysław Glapiński. Niesprawiedliwością wobec innych wykonawców byłoby stwierdzenie, że „Matylda” to jego spektakl, wobec tego nie napiszę tego, ale z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że urodził się do tej roli! Panie Przemysławie! Zawsze z ogromną przyjemnością oglądam Pana na scenie, a w wielu rolach podziwiałem Pana, ale Agata Łomot spuszcza łomot im wszystkim! Nie jest łatwe być przerażającym i odrażającym, a równocześnie śmiesznym i zabawnym. To trzeba zobaczyć!
„Matylda” jest gigantycznym przedsięwzięciem, więc nic dziwnego, że właściwie cała obsada jest co najmniej dublowana. Tak jest w przypadku dorosłych. W przypadku dzieciaków obsada jest nawet potrójna. A więc ja mogę pisać o tych, którzy występowali w danych rolach, gdy ja byłem na widowni. Twórcy zapewniają, że wszystkie obsady są jednakowo znakomite. I ja im wierzę!
O Agacie Łomot – genialny Przemysław Glapiński – już napisałem. Matyldą była wspaniale śpiewająca i tańcząca, ale również nadspodziewanie jak na swój wiek dobra aktorsko - Julia Kołodziejak. Jej rodzicami byli bardzo dobrzy (artystycznie, nie jako postacie!) Agnieszka Rose i Albert Osik. Zapewniam Państwa, że nikt nie chciałby mieć takich rodziców, ale oglądało się ich i słuchało z dużą frajdą! Tak samo jak Edytę Krzemień jako Pannę Miodek, która jako jedyna z dorosłych postaci (obok Beatrycze Łukaszewskiej - Pani Pomagały), jest w miarę normalną osobą. Reszta dorosłych, jak to u Dahla, to przemocowcy, psychopaci, osobnicy z wszelkiego rodzaju innymi zaburzeniami psychicznymi.
Przez cały spektakl widoczna jest bardzo wyraźna granica: dzieciaki są normalne i mają ludzkie odruchy. Dorośli są przerysowani, karykaturalni i wynaturzeni. To efekt osobistych, traumatycznych doświadczeń Dahla z dzieciństwa.
Wspomnę jeszcze o Piotrze Siejce jako Gangsterze Siergieju. Bardzo mi się podobał. Paradoksalnie, chociaż Siejka gra okrutnego gangstera, to wzbudził moją ogromną sympatię przez to, że był najbardziej „ludzki” z tego całego panopticum.
Na koniec słów kilka o innych elementach, bez których „Matylda” nie byłaby tak dobrym przedstawieniem.
Zespół muzyczny pod kierownictwem Tomasza Filipczaka to już tradycyjny fundament, na którym opierają się musicale wystawiane w Syrenie!
Bardzo dobre są światła ustawione przez Mariusza Napierałę. Mnie bardzo spodobały się animacje autorstwa Joanny Rusinek i Mateusza Kokota. A zdradzę, że jestem fanem animacji i to bardzo wybrednym fanem.
W tej beczce miodu niestety jest łyżka dziegciu. Nagłośnienie! Nie wiem jak było/jest na innych „Matyldach”. Na moim przedstawieniu, w większości scen zbiorowych, a nawet czasem indywidualnych, tekst zagłuszany był dźwiękiem. Mam nadzieję, że to tylko chwilowe wspomnienie złej przeszłości, bo już od kilku premier nagłośnienie działało bez zarzutu.
Ale w całości spektaklu to naprawdę detal. „Matyldę” powinny zobaczyć wszystkie pokolenia. Przy mnie siedziała rodzina trzy pokoleniowa i wszyscy byli zachwyceni. Tak jak ja!