Kończący się sezon teatralny 2019/2020 (z nagłą marcowo-kwietniową przerwą spowodowaną koronawirusem ) upłynął, można by to tak określić, pod znakiem ideologii LGBT - pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w miesięczniku WPIS.
Właściwie niewiele różnił się od tego, co wystawiane było na naszych rodzimych deskach od co najmniej kilku ostatnich sezonów - poza tytułami przedstawień, oczywiście, i z mniejszą ilością premier (co może i lepiej). Nadal chodziło bowiem o propagowanie ateistycznych postaw światopoglądowych, lewicowych ideologii, zwłaszcza o nachalne narzucanie nam dyktatury środowisk LGBT, no i, rzecz jasna, o ataki na Kościół katolicki, tradycyjną polską rodzinę, wartości patriotyczne. W sferze zaś form inscenizacyjnych znowu dominowały nurty wywodzące się z postmodernizmu i to one były kultywowane. W propagowaniu owych ideologii była jednak jeszcze większa agresja, jeszcze bardziej zradykalizowały się obraz i język. Czasami wręcz bez opamiętania. A przecież wszystko to ma silny i przemożny wpływ na tworzenie się nowej przestrzeni kulturowej, w której dyktatura mniejszości próbuje obalić chrześcijański humanizm i zamienić go na antyhumanizm.
Już sam dobór repertuaru - tytułów sztuk teatralnych, a także sposób ich realizacji wskazują kierunek, w jakim teatr podąża oraz cel, jaki on realizuje. Niektórych może na przykład dziwić, iż niegdysiejszym, sprzed ponad sześćdziesięciu lat, opowiadaniem Jarosława Iwaszkiewicza „Matka Joanna od Aniołów” nagle zainteresowały się teatry. I to nie jeden, już w samej Warszawie aż trzy (na razie, nie jest wykluczone, że może być więcej). W Nowym Teatrze, którego dyrektorem artystycznym jest Krzysztof Warlikowski, rzecz wyreżyserował Jan Klata. W Teatrze Narodowym, gdzie dyrektorem artystycznym jest Jan Englert, premiera spektaklu (w oparciu o scenariusz filmu Jerzego Kawalerowicza) w reżyserii Wojciecha Farugi z Małgorzatą Kożuchowską w tytułowej roli zakonnicy Joanny miała odbyć się pod koniec marca; ze względu na epidemię koronawisrusa będzie jesienią. Na trzeciej warszawskiej scenie, w Teatrze Powszechnym prowadzonym przez Pawła Łysaka spektakl według opowiadania Iwaszkiewicza otrzymał tytuł „Diabły”, a reżyserem przedstawienia jest Agnieszka Błońska.
Jak wiadomo, wielkie nagłośnienie, a wręcz reklamę opowiadaniu Iwaszkiewicza przyniósł film Jerzego Kawalerowicza z 1960 r. Kawalerowicz, reżyser bardzo znany, cieszący się poparciem władz komunistycznych (należał do PZPR), zrealizował „Matkę Joannę od Aniołów” według scenariusza, który napisał we współpracy z Tadeuszem Konwickim. Ten bluźnierczy film został wówczas w komunikacie Biura Episkopatu Polski do Spraw Filmu, Radia, Telewizji i Teatru określony jako obraz należący do „filmów niedozwolonych, które wprost lub pośrednio występują przeciwko chrześcijańskim zasadom wiary i obyczajów”. Niezłomny ksiądz kardynał Stefan Wyszyński, ówczesny Prymas Polski, nie zawahał się określić tego filmu jako obrażającego uczucia religijne katolików. Ciekawe, czy dzisiejszy Episkopat Polski zabierze głos na temat przedziwnego renesansu „Matki Joanny od Aniołów” na polskich scenach.
Rodzi się pytanie: cóż takiego znalazły dzisiaj dla siebie teatry w tym opowiadaniu Jarosława Iwaszkiewicza, pisarza hołubionego przez władze komunistyczne (wprawdzie do partii nie należał, ale w 1953 r. wszedł w skład Ogólnonarodowego Komitetu Uczczenia Pamięci Józefa Stalina, tuż po śmierci satrapy), że hurmem ruszyły, by przenosić je na sceny? Przyjrzyjmy się bliżej choćby jednej ze wspomnianych inscenizacji „Matki Joanny od Aniołów”, czyli „Diabłom”, wystawionym w warszawskim Teatrze Powszechnym, a dostrzeżemy tu większość elementów, którymi ideologicznie „upstrzona” jest dziś kultura. Znajdziemy tu zwłaszcza uderzenie w Kościół katolicki, atak na kapłanów i naszą wiarę, ośmieszanie ludzi wierzących, a wręcz szydzenie z nich. Znajdziemy obrzydliwą karykaturę egzorcyzmów, rozebranych do półnaga, a także całkowicie roznegliżowanych aktorów wrzeszczących i biegających po scenie z tęczowymi opaskami na ramionach; aktor Arkadiusz Brykalski czyni to wyraźnie z lubością. Nie zabrakło ponadto scen profanujących Komunię świętą, szydzących z Ducha Świętego; tu odtwórczyni roli Klara Bielawka daje obrzydliwy popis erotycznych wygibasów (jako aktorka wyraźnie odnajduje siebie głównie w takich scenach, nie tylko w tym spektaklu). Nie zabrakło też bluźnierczej parodii słynnej i wspaniałej pieśni religijnej „Ave Maryja” oraz znieważania wizerunku Matki Bożej. A co powiedzieć o scenie, w której ukraińska aktorka Oksana Czerkaszyna wyciąga z intymnej części garderoby (z majtek) księżowską stułę, zawiesza ją sobie na szyi i zwracając się do siedzącej na sali publiczności szydzi z tragedii Polaków zamordowanych przez Ukraińców podczas rzezi wołyńskiej? Co powiedzieć o scenie rysowania na nagich piersiach aktorki znaku kotwicy jednoznacznie symbolizującej przecież Powstanie Warszawskie? Co powiedzieć o wspomnianym Arkadiuszu Brykalskim przebranym w arcybiskupie szaty i karykaturującym abp. Marka Jędraszewskiego? Miała to być prymitywna „szpila”, kara za wypowiedzi kapłana w sprawie osaczającej nas ideologii LGBT. W widowisku znajdziemy również tzw. wykład, a właściwie instruktaż, który aktorka prowadzi ze sceny, na temat budowy narządów płciowych kobiety obrazowany na ekranie projekcją z wideo ukazującą pobudzanie do aktywności seksualnej narządów intymnych. Kuriozalnym, żenującym dopełnieniem powyższego jest zgaszenie światła na widowni, aby widzowie w nieskrępowany sposób mogli ów wykład edukacji seksualnej wdrożyć w praktykę.
Spektakl całkowicie pozbawiony jest nie tylko głębi intelektualnej, ale jakiejkolwiek głębi. Bazuje jedynie na biologicznej sferze ludzkich doznań. Odjęcie człowiekowi sfery intelektualno-duchowo-emocjonalnej degraduje osobę ludzką do poziomu instynktu, do popędu płciowego jak u zwierząt. Od strony artystycznej spektakl jest tak nieudolny, tak prymitywnymi narzędziami operujący i tak amatorski, że trudno uwierzyć, iż jest prezentowany na – było nie było – zawodowej scenie (pisałam o tym na łamach „Naszego Dziennika” bezpośrednio po premierze).
Takie teatralne, i nie tylko, przykłady zastępowania antykulturą, antymoralnością i postprawdą wartości podstawowych, naszej chrześcijańskiej wiary, tradycji, obyczajów, kultury, etyki, morale, rodziny (nie mylić z partnerstwem), będących nieodłącznym elementem naszej łacińskiej cywilizacji - to szerszy program zbudowany przez ideologicznych aktywistów nowego marksizmu. Dawniejszy marksizm opierał się na klasie robotniczej, dzisiaj klasę robotniczą zastąpili różnej maści zboczeńcy zorganizowani w międzynarodówce LGBT i postawili na totalną erotyzację wszystkich przestrzeni naszego życia. Przecież to nie tylko sprawa teatru czy w ogóle w kultury! Przecież dzieje się tak również w nauce. Dość przyjrzeć się dokładnie programom nauczania na wyższych uczelniach, ale także w szkołach średnich, podstawowych, a nawet w przedszkolach. Celem jest doprowadzenie popędu seksualnego do kultu! (Wykorzystuje się do tego celu nawet tzw. twardą pornografię, np. w przedstawieniu „Neron” Jolanty Janiczek w reż. Wiktora Rubina na scenie Teatru Powszechnego w Warszawie; spektakl ten można odebrać jako instruktaż masturbacji).
Seks ma być współczesnym bożkiem nowego świata. Aby w pełni to zrealizować, trzeba najpierw wrogo nastawić ludzi (w teatrze publiczność, w szkole dzieci i młodzież) do Boga, naszej wiary i Kościoła katolickiego, a następnie całkowicie wyrugować Boga z przestrzeni publicznej i uzależnić człowieka od seksu tak, jak uzależnia się go od narkotyków. Ta niebezpieczna ideologia neomarksistowska realizowana jest rękoma głównie środowisk LGBT przy pomocy takich narzędzi jak teatr, kultura w szerokim znaczeniu, szkolnictwo, rozmaite instytucje. Ostatecznym celem jest uformowanie nowego człowieka i nowego porządku świata. Po drodze chodzi też oczywiście o zdobycie przywilejów politycznych i innych.
Tak więc jesteśmy świadkami kulturowej wojny, a właściwie wojny cywilizacyjnej. Spektakl „Diabły” jest tego ewidentnym przykładem. Niestety nie jedynym. W tym samym bowiem kierunku podąża dziś wiele teatrów. Niektóre używają mniej radykalnych narzędzi, ale cel jest taki sam. Weźmy choćby przedstawienie „Projekt Laramie” w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Wyreżyserował je Michał Gieleta, który na co dzień mieszka za granicą, a do Polski przybył na zaproszenie Tadeusza Słobodzianka, dyrektora tegoż teatru. Cel, jaki przyświeca temu widowisku i zarazem powód, dla którego Gieleta wyciągnął z zatęchłego archiwum sztukę „Projekt Laramie” jest wyraźny: poparcie dla ideologii LGBT i walka o przywileje dla tych środowisk. Jest to też przy tym próba przekazania światu informacji, jakoby genderyści, środowiska LGBT w Polsce byli prześladowani, co, jak wiadomo, jest absolutnym kłamstwem. Jest wręcz odwrotnie. Państwo polskie nie karze tych, którzy na rozmaitych homoseksualnych, genderowych, LGBT-owskich paradach profanują nasze symbole narodowe, patriotyczne, religijne, w tym Najświętszą Eucharystię. Natomiast to my za sprzeciw i niezgodę na propagowanie tej zgubnej ideologii jesteśmy prześladowani przez te środowiska, karani sądami, wyrzucani z pracy.
„Projekt Laramie” to sztuka Moisésa Kaufmana sprzed wielu lat oparta na prawdziwym zdarzeniu, które miało miejsce w amerykańskim prowincjonalnym miasteczku Laramie w stanie Wyoming, gdzie został zamordowany homoseksualista. Cały spektakl zbudowany jest wokół tego wydarzenia i ma charakter typowo propagandowy. To w istocie manifest ideologiczny. Aktorzy, stojąc frontem do widowni, wykrzykują hasła, spektakl przypomina niegdysiejsze socrealistyczne akademie „ku czci”. To doprawdy nędza i wstyd, że w profesjonalnym teatrze miejsce zajmuje miernota. Do tego nieuczciwa, amoralna i paskudna.
Można by zapytać, dlaczego Gieleta sięgnął po tę zamierzchłą sztukę niemającą nic wspólnego z naszą Ojczyzną. Otóż reżyser potraktował rzecz jako aluzję do Polski pod władzą Prawa i Sprawiedliwości. To bezczelna manipulacja widzem. Gieleta udzielając wywiadu mediom wrogim Polsce („Gazeta Wyborcza” , „Nesweek”) oświadczył, iż polska prawica, Kościół i rząd podsycają atmosferę nienawiści, więc polska stała mu się kulturowo i tożsamościowo obca. A nas, Polaków (w domyśle nieidentyfikujących się z ideologią LGBT), określił jako „smolistą maź społecznej brzydoty”. Cóż powiedzieć na takie inwektywy wypowiadane przez reżysera, który gościnnie reżyseruje w Polsce to, co chce i jak chce, otrzymuje na to środki finansowe, ma pełną wolność i dowolność inscenizacji, realizuje spektakl, który uderza w nasze polskie wartości, w naszą wiarę, w naszą narodową, religijną oraz kulturową tożsamość. A za obrażanie nas otrzymuje jeszcze honorarium - z naszych podatków.
To tylko kilka przykładów spośród wielu, gdyż - jak już wspomniałam - mimo różnych tytułów przedstawień w różnych teatrach w Polsce, mimo różnych nazwisk autorów, reżyserów i aktorów przedstawienia te łączy tzw. wspólna sprawa, którą jest lewicowa ideologia. Mamy dziś do czynienia z odradzającym się marksizmem w postaci ideologii gender, LGBT i to w niezwykle agresywnej postaci. Ideologowie „tęczowej zarazy” są całkowicie bezkarni, a opłacani m.in. przez rozmaite fundacje Sorosa robią to, co im się żywnie podoba. A nam nie wolno ich krytykować, bo to zamach na mniejszość. Tylko, że ta zdeprawowana i zdegenerowana mniejszość podporządkowuje sobie normalną większość i domaga się od niej traktowania na specjalnych prawach. Dotyczy to także oceny spektaklu. Słusznie bowiem powiedział w „Naszym Dzienniku” ks. prof. Paweł Bortkiewicz: „wystarczy etykieta ‘homoseksualny’, by była ona kluczem czy wytrychem otwierającym wszelkie drzwi. W myśl tej logiki dany utwór może być tandetny lub źle wykonywany, ale z racji, że ma tematykę homoseksualną, jest arcydziełem”.
Dodatkowym niebezpieczeństwem jest infekowanie tą zgubną ideologią młodzieży artystycznej już na etapie uczelni. Z roku na rok widać jak rozmaite wątki, tematy LGBT coraz częściej przenikają do uczelni artystycznych, teatralnych. Regularnie obserwuję spektakle dyplomowe tychże uczelni i niemal w każdym znajduję akcenty genderowe, LGBT, rozmaite dewiacje homoseksualne, a bywa, że i sceny pornograficzne. Do tego dostosowany jest wulgarny, czasem wręcz rynsztokowy język i sposób narracji. Tak więc już na samym wstępie zabija się w tych młodych ludziach wrażliwość na piękno, prawdę i dobro, czyli na triadę będącą przecież fundamentem sztuki. Sztuki, która ma człowieka budować a nie niszczyć, dezintegrować, degradować i uprzedmiotawiać. Tymczasem trwa odczłowieczanie teatru. Człowiek jako postać w sztuce teatralnej jest nierzadko mniej ważny niż zwykły rekwizyt.
By nie zakończyć minorowo sięgnę do pięknego i mądrego przedstawienia. Wśród zalewu polskich scen przez bylejakość i pomysły degeneratów są też, na szczęście, wartościowe przedstawienia nie ulegające politycznej presji ideologicznej. Są to jednak, niestety, nieliczne zdarzenia, dosłownie wyjątki. Spektakle te najczęściej pozostają niezauważalne w szerokim odbiorze, bo nie są nagłaśniane przez media, których większość - nic to, że pisane i mówione w języku polskim, ale przecież reprezentujące interesy antypolskie swoich mocodawców - celowo je przemilcza. Dla aktywistów rewolucji genderowo – LGBT-owskiej są one tylko przeszkodą w realizowaniu ich niecnych i niebezpiecznych celów.
Do tych wspaniałych wyjątków należą w ocenianym sezonie spektakle Polskiej Opery Królewskiej, w tym m.in. doskonały „Cyrulik sewilski”, arcydzieło opery komicznej Gioaccchino Rossiniego w reżyserii wybitnej artystki Jitki Stokalskiej. To utrzymane w tzw. konwencji tradycyjnej (w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu) przedstawienie znakomite jest pod każdym względem: muzycznie, wokalnie, aktorsko, inscenizacyjnie, scenograficznie. Dostarcza widzowi doprawdy niewypowiedzianej przyjemności obcowania z prawdziwą, wysoką sztuką. Naprawdę, mamy już dość przerabiania klasycznych arcydzieł na tzw. nowoczesność postmodernistyczną wypełnioną nihilizmem i bełkotem pseudoartystycznym. Tymczasem aby dziś posłużyć się konwencją tradycyjną w realizacji dzieła klasycznego, trzeba mieć niemałą odwagę (w samym środowisku teatralnym dominuje wszak duch fałszywie pojętej nowoczesności), talent i odpowiednią wiedzę. Jitka Stokalska wszystkie te atuty posiada. Brak jej tylko jednego: pychy reżyserskiej, wszechobecnej dziś na wielu scenach, doprowadzającej często przedstawienia do ruiny. Swoją inscenizację pani reżyser wyprowadza wprost z partytury dzieła Rossiniego, co sprawia, iż wszystkie elementy składające się na ten doskonały spektakl, te muzyczne i te stricte teatralne, harmonijnie współbrzmią ze sobą, tworząc piękną całość. To pokazuje, czym może być prawdziwy teatr, za którym tak bardzo tęsknimy i którego tak bardzo dziś brak.