„Żydowski pies” wg scen. Ewy Galicy i Andrzeja Michalskiego w reż. Ewy Galicy w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
W jaki sposób i o czym myślą psy? Jak postrzegają świat i człowieka? Z kolei jak my oceniamy niezwykłe umiejętności czworonogów, doceniając (lub nie) fascynującą więź, łączącą człowieka z przedstawicielem świata zwierząt, owego bogactwa, do którego należymy wszyscy. Człowiek to zwierzę, mawiają ludzie – zarzut czy raczej komplement? Takie tematy w zestawieniu z mrocznymi obrazami z czasów II wojny światowej pojawiają się w spektaklu granym na Małej Scenie Teatru Żydowskiego. Autorami scenariusza są Ewa Galica i Andrzej Michalski, którzy wspólnie dokonali adaptacji bestsellerowej książki Ashera Kravitza „The Jewish Dog”. W „Żydowskim psie” znajdziemy odmienne spojrzenie na Holokaust – prawdopodobnie nigdy wcześniej takiego nie było. Twórcy budują wizję tragicznych wydarzeń, bolesnego okresu dwudziestowiecznej historii Żydów, przyjmując daleką od ludzkiej perspektywę – znany kontekst nie kłóci się z narracją, nawet jeśli przejmuje ją niezwykły pies, uwikłany w ludzkie dzieje. Polityczny komentarz na temat upadku człowieczeństwa splata się tu filozoficznymi rozważaniami (sprytnie skrywanymi pod płaszczem dystansu i braku wartościowania czy oceny) i naiwnym, czasem głęboko ironicznym monologiem mądrego owczarka niemieckiego. Warto dodać, że młoda pani reżyser, studentka piątego roku kierunku Reżyseria Akademii Teatralnej w Warszawie omija pułapkę antropomorfizacji, nie próbuje uczłowieczać psa na siłę. Owczarek rozumie język ludzi, ale nie rozumie naszego świata. Tylko czy my sami go pojmujemy...
Pies, który wabi się Caleb, przychodzi na świat w 1935 roku w Niemczech, gdzie antysemickie nastroje szybko dochodzą do głosu. Mieszka z żydowską rodziną Gottliebów, dobrze mu się wiedzie, ale wkrótce wszystko się zmieni. Ustawy norymberskie zakazują Żydom posiadania psa. Mądry zwierzak bywa pozostawiony sam sobie w różnych, często niebezpiecznych sytuacjach i trzyma się przy życiu głównie dzięki silnemu instynktowi przetrwania. Jego historia łączy się z ciągłymi zmianami imienia, zapachem ludzkiego smutku, strachu i mijającego czasu. Los wiedzie Caleba do nazistowskiej rodziny, gdzie otrzymuje miejsce na kanapie, frykasy do jedzenia i kolejne imię: Wilhelm. Jednak to nie koniec jego przygód – bohater pozna smak bezdomności, a zyskując nowego opiekuna, zdeklarowanego antysemitę Ralpha (postać dość nieoczywista, jak się okaże), jako Blitz przejdzie szkolenie i stanie się psem stróżem, oddelegowanym do obozu koncentracyjnego. Przed nim ostatni etap podróży – wraz z Ralphem wyrusza do Treblinki.
Scenariusz spektaklu nie trzyma się ściśle tekstu Kravitza. Ewa Galica i Andrzej Michalski zrezygnowali z niektórych wątków i postaci, pozbawili też całość łagodnej, przynoszącej ulgę nadziei. Chronologia zdarzeń przedstawionych w powieści też została zmieniona – na rzecz retrospekcji, powracających scen i skrótów. Początkowo zaciemnia to trochę (i chyba celowo) czytelność całości, ale nie na długo. Wzmacnia natomiast mocny, przejmujący wydźwięk inscenizacji, a od publiczności wymaga koncentracji i ciekawości. Linia dramaturgiczna spektaklu faluje, napięcie zmienia się, ale nie spada, a uwaga widza bywa nieustannie pobudzana. Poczucie bezsilności i pustki, brutalne bratobójstwo oraz ludzkie okrucieństwo (pomimo pozornej, chłodnej obserwacji i zwierzęcego, wyzutego z emocji badania nastrojów panujących dookoła) wybrzmiewa szczególnie mocno. Taki charakter scenicznej opowieści jest wielką zaletą reżyserskiego debiutu. Ewie Galicy udało się wykorzystać „psie oko” i pokazać żydowskie doświadczenia przed, w trakcie i po Holokauście z zaskakującej strony, bez monotonii i powtarzalności spojrzenia na ten tragiczny czas. W dodatku skuteczniej niż można przypuszczać.
Aktorzy występujący na kameralnej scenie wychodzą poza zapisane przez autora powieści słowa i pokazują dużo więcej, poruszając publiczność i intrygując. W tytułowego „Żydowskiego psa” i drugoplanową postać Zwrotniczego wciela się Jerzy Walczak. Aktor w szczególny sposób „bada umysł zwierzęcia”, które samo nie może o sobie niczego powiedzieć. Komentuje nie ulegając emocjom, które przecież muszą być bardzo silne. „Nie chcieliśmy udawać psów” – mówi Ewa Galica. „ Zapewne stąd wziął się pomysł, aby aktor zagrał tak naprawdę dwie postaci – człowieka, który próbuje opowiedzieć historię z perspektywy psa” – wyjaśnia. Czy bezstronność, normalna u psów, ich przywiązanie do „kochającego” właściciela, niezależne od poglądów i stosunku tegoż do innych ludzi zmniejsza naszą ocenę wyrządzanego zła? Absolutnie nie. Jerzy Walczak jest „psem w psie”, skłaniając widza do refleksji nad „człowiekiem w człowieku”. Aktor gładko wchodzi w świat bezustannie zmieniających się, złożonych zapachów, zmysłowych odczuć, pokazuje jak zwierzę może czuć emocje, spojrzenie i język ciała innych stworzeń. I nie kopiuje przy tym – w irytujący sposób – zachowań czworonoga. Jego delikatność, umiejętność subtelnego prowokowania widza jest niezwykła. Nie inaczej u innych aktorów, którzy wchodzą w relacje z oglądającymi, zaczepiają spojrzeniem, wypowiadanym słowem, ale zawsze z koniecznym dystansem, pamiętając o czwartej ścianie i komforcie widza. Marcin Błaszak gra Ralpha – mężczyznę z ramienia SS opiekującego się Blitzem (tak nazwał teraz Caleba). Błaszak tak prowadzi swoją rolę, że mimo oczywistego stosunku do Żydów, poparcia dla faszyzmu, potrafi wzbudzić sympatię. Ujmująca więź, łącząca go z psem, współczucie i wrażliwość nie pozwalają na jednoznaczną ocenę tej postaci – na swój sposób tragicznej. W sztywną, bezwzględną doktor Dorotheę Klein wciela się – jakże udatnie – Małgorzata Trybalska. W kolejnych epizodach będzie jeszcze Hildegardą Dürer, żoną oficera SS, dumną z osiągnięć i pozycji męża. Wzorowa, ciepła, kochająca pani domu swoim uczuciem obejmuje też psa. Ale nie innych współobywateli, których traktuje jak „podludzi”. Takie zmiany, pokazane z uważnością i naturalnością, wymagają aktorskiego doświadczenia i pochylenia się nad niuansami w roli. Przyznaję – tego Małgorzacie Trybalskiej nie brakuje. Podobne podejście obserwuję u Rafała Rutowicza, godnego zapamiętania w podwójnej roli Teodora Dürera i żydowskiego urzędnika Kalmana Gottlieba. Charakter dwóch skrajnie różnych bohaterów przekonująco oddaje na scenie, cieniując wizerunki i nie popadając w przesadę. Wie, jak wykorzystać umiejętność frazowania, gest, nawet kostium. Szczegóły i symboliczne drobiazgi malują tu każdą z postaci. Oszczędność, swego rodzaju surowość inscenizacji, specyficzna retoryka każdego z bohaterów i bohaterek uderza. Sporo emocji skrywa w swej roli Joanna Przybyłowska czyli Shoshana Gottlieb. Jest w niej radość pomieszana z gorzkimi przeczuciami, beztroska z goryczą, a nawet szaleństwem. Jest urok i smutek. Nawet ironia. Trochę brawury dobrze robi scenicznej opowieści i właśnie te akcenty przemyca niepostrzeżenie aktorka. Zauważalna jest też jako Pani z parasolem, przynosząca smutne wieści Hildegardzie – niewielki epizod, ale znaczący.
Scenografia nie jest mocną stroną spektaklu, ale tak naprawdę wystarczą same aktorskie kreacje, by uznać spektakl za wielce udany i nowatorski. Na uznanie zasługuje za to symbolika, wyczarowana rekwizytem przez Marka Idzikowskiego, ruchem scenicznym (ot, zwykłe trzaskanie okien i drzwi, narastające napięcie i strach…). Kameralną przestrzeń wypełnia muzyka Michała Lazara i wyświetlane multimedia autorstwa Sefy Sagira. Dzięki nim podróż śladami psa, zmiany miejsc i czasu stają się możliwe. Wszystko dzieje się półmroku – tu kolejny ukłon w stronę Sefy Sagira, zmyślnie wykorzystującego grę świateł.
Pani reżyser tworzy spektakl nietuzinkowy, przygotowany z dbałością o szczegóły, które wzbogacają smak i estetykę całości. Wspólnie z zespołem wykorzystuje wyjątkowy nastrój, intrygując, drażniąc i stawiając pytania. Szacunek wobec wszystkich stworzeń – zwierząt i ludzi – nieustannie przyświeca autorom tego spektaklu (także aktorom) i wzbogaca myśl przewodnią. Widownia pozostaje z własnymi przemyśleniami, może nowym spojrzeniem na historię i niewątpliwym zachwytem oraz wzruszeniem.