"Krzycz, byle ciszej" Marcina Kąckiego w reż. Anety Groszyńskiej w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Julia Niedziejko w portalu kultura.poznan.pl
Realizowany przez Teatr Nowy spektakl Krzycz. Byle ciszej w reżyserii Anety Groszyńskiej opisuje zdarzenia z poznańskiego podwórka. Cofając się do czasów PRL-u, twórcy przedstawienia przypominają postać poety Wojciecha Bąka, który swoim sprzeciwem wobec władzy, zamieszał w środowisku poznańskich literatów.
Scenę zaaranżowano na poznańskie, kamieniczne mieszkanie. Dwupiętrowa przestrzeń wygląda skromnie - są tu podstawowe przedmioty domowe takie jak stół z krzesłami, kanapa, kredens, piecyk. Nad radiem wisi portret Stalina, gdzieś z boku majaczy flaga Polski. Jak szybko się okazuje, jest to przestrzeń udostępniona do użytku członków i członkiń Związku Literatury Polskiej w Poznaniu. W tej scenerii rozegra się dramat poznańskiego poety - Wojciecha Bąka, który sprzeciwiając się władzy, doprowadza do własnego upadku.
Na poziomie dramaturgicznym nie mam do Krzycz. Byle ciszej zastrzeżeń - spektakl pozbawiony jest dłużyzn oraz nudy, a napięcie było dobrze ważone przez całe przedstawienie. Reżyserska sprawność zagospodarowania oraz rozplanowania akcji na przestrzeni scenicznej, umiejętne wprowadzenie aktorów i aktorek w świat przedstawiony oraz detaliczna czujność Groszyńskiej zasługują na uznanie. Aktorzy i aktorki przekonująco odegrali swoje role, zgrabnie podkreślając cechy szczególne bohaterów i bohaterek. Najbardziej wymagającą rolą była oczywiście postać Wojciecha Bąka, z którą Dariusz Pieróg poradził sobie, ważąc melancholię poety z jego zaangażowaniem politycznym i społecznym.
Moje wątpliwości dotyczą tekstu bazowego. W wersji wydarzeń dramaturga - Marcina Kąckiego - Bąk naraził się kolegom ze Związku Literatury Polskiej publikacją tekstu zbyt bezpośrednio krytykującego propagandę i cenzurę. Głos Bąka jawi się jako rebeliancki manifest w sprawie wolości słowa. W takim ujęciu poeta staje się wywrotowcem, mierzącym zarówno w ówczesny ustrój polityczny, jak i interesy zaszczutych strachem przed władzą kolegów i koleżanek. Warto dodać, że Bąk decyduje się na publikację problematycznego utworu bez wcześniejszej konfrontacji z pozostałymi członkami i członkiniami redakcji pisma. Jego czyn powoduje natychmiastową reakcję ze strony władz - "zabrali nam gazetę" mówi jeden z pisarzy odwieszając słuchawkę telefonu. Radykalny, idealistyczny czyn Bąka oznacza utratę dochodów dla wszystkich członków ZLP. Poeta natchniony rewolucyjnym duchem pozostaje na ich krzywdę obojętny - zarzuca im chciwość i koniunkturalizm, a następnie cynicznie obrzuca stertą monet. W pierwszej scenie spektaklu widzimy jak Bąk dyktuje Marii Rataj (Maria Rybarczyk) słowa listu do Bieruta, w którym prosi o możliwość wyjazdu z kraju. Wygląda na to, że poeta miesza w szklance wody na odchodne, a przynajmniej tak klarują się jego czyny na scenie. Broniąc się, związkowcy lekceważą jego wcześniejsze dokonania na rzecz ZLP i decydują o wydaleniu poety ze zrzeszenia. Czynią to szybko, bez głębszej refleksji, choć w protokole posiedzenia notują, że podstawowymi przyczynami ich decyzji są jego poglądy sprzeczne z doktrynami Polski Ludowej oraz antysemickie zapędy poety. No właśnie.
Czytając o Wojciechu Bąku nietrudno odszukać informację o tym, że w kulturalnej działalności polskich żydów poeta widział jedną z przyczyn upadku tradycji polskiej, co z kolei drażniło środowisko poznańskich literatów. Wizerunek artysty buńczucznie wojującego w imię wolności słowa i tolerancji nie pasuje do jego ksenofobicznych zapędów, z których nikt w spektaklu Bąka nie rozlicza. Przywołanie antysemickich poglądów poety następuje wyłącznie w opisanej przeze mnie scenie argumentowania decyzji o wydaleniu go z ZLP. Czyn ten wygląda na perfidię poetów i pisarzy, którzy wygodnym moralnie argumentem, tuszują prywatne odczucia wobec Bąka. Tak przedstawiona sytuacja ukazuje w przykrym świetle nie tego, kogo trzeba - członkowie i członkinie ZLP jawią się jako tchórzliwi manipulatorzy, a Bąk staje się ofiarą, uciśnioną przez własne środowisko oraz system polityczny.
Rzeczywisty Wojciech Bąk nie był jednak takim wywrotowcem i wizjonerem. Wychowany w dobrze sytuowanej rodzinie, obdarzony solidnym wykształceniem poeta-metafizyk mierzył się raczej z tęsknotą za reliktami poprzedniego ustroju. Wychowany został w duchu chrześcijańskich wartości, co przełożyło się na jego twórczość. Wiemy też, że tęsknił za dobrobytem, jakiego zaznał w młodości - w spektaklu ze wzruszeniem wspominał niedzielny rosół wieńczony wieczorną wycieczką na polowanie z ojcem. W komunistycznych realiach nie było miejsca na podobne sentymenty oraz jego religijną poezję, to jasne. Wbrew temu, co próbują powiedzieć twórcy spektaklu, jego wizja wolności nie jest podparta afirmacją tolerancji i swobody dla każdego obywatela (przypominam jego antysemickie poglądy), ale raczej sentymentem za światem, który wcześniej znał i którego mu brakowało. Dlatego właśnie próba zrobienia z postaci Bąka tak nabuzowanej wolnościowo sylwetki budzi mój sprzeciw.
Z tego też powodu trudno mi z przychylnością spojrzeć na audiowizualny fragmentu spektaklu, który obserwujemy w drugiej połowie przedstawienia. Na moment przenosimy się z lat 50. do współczesności. Widzimy jak Dariusz Pieróg w kostiumie Bąka wygłasza swoje wolnościowe orędzie na poznańskim Placu Wolności. Zaczepia skołowanych przechodniów, którzy nie do końca rozumieją co się wokół nich dzieje. Słowa wypowiadane przez aktora mają zagrzewać do sprzeciwu wobec ucisku, wesprzeć w walce o własne prawa. Na przededniu wyborów scena ta nie może kojarzyć się inaczej niż z nawołaniem do obywatelskiej mobilizacji. Nie mam z tym problemu, ale zadziwia mnie, że krzewicielem wolnościowego etosu ma być właśnie Bąk.
W opisie spektaklu czytamy, że "największym dramatem [Wojciecha Bąka - przyp.red.] było posiadanie służbowego mieszkania, na które polowali koledzy po piórze, poznańscy literaci", jednak na scenie Bąk wydaje się wobec tego problemu obojętny. Wygląda na to, że absorbują go inne kwestie - narodowe, egzystencjalne. Z nikim nie spiera się o swoje mieszkanie, sprawia wręcz wrażenie, jakby nie wiedział, że ktoś dybie na jego pokoik. Sprawa lokum poety wzbudza zdecydowanie większe emocje w Redaktorze Bykowskim (Łukasz Schmidt) i Redaktorze Kogucie (Łukasz Chrzuszcz), którzy dzielą skórę na niedźwiedziu. Przepychają się w argumentach i rywalizują o przychylność decyzyjnego w tej sprawie Redaktora z Warszawy (Ildefons Stachowiak).
Warto powiedzieć kilka słów o tej postaci. Redaktor jawi się jako czujny, wyższościowy strażnik ideowy, jednak im lepiej go poznajemy, tym wyraźniej widać, że jego partyjna lojalność jest w istocie rozgrywką o własny komfort. Lubiący poczucie władzy pisarz odnajduje się w komunistycznym systemie, bo zdołał sobie w nim wyrobić satysfakcjonującą pozycję. Jego przywilejem jest poddańczość członków i członkiń ZLP, którzy w pogoni za własnymi marzeniami, podlizują mu się, nie bacząc na własną godność. Redaktor z satysfakcją ich upokarza i poniża, wiedząc, że jego postawa nie przysporzy mu konsekwencji. Przy Bąku jednak traci animusz. Rozmowa z nim uwypukla próżność i interesowność Redaktora. Postrzega poetę jako geniusza stąpającego po niepewnym gruncie, którego należy nawrócić na właściwe tory. Mamiąc go słowami o wolności, która majaczy za widmowym horyzontem partyjnej pozycji, ponosi oczywiście porażkę, ponieważ poeta przedstawiony zostaje w spektaklu jako nieugięty nonkonformista.
Jestem zwolenniczką wzniecania pamięci o dawnych, lokalnych artystach, choć nie wydaje mi się, żeby akurat Wojciech Bąk był szczególnie zapomnianą sylwetką. Obawiam się jednak, że tendencyjne potraktowanie jego osoby w spektaklu Groszyńskiej jest nieuczciwe, a unoszenie do rangi pomnika wolności - przesadzone. Coś tu poszło nie tak w procesie przygotowywania tekstu, a jest to na tyle istotny problem, że przyćmiewa solidnie wykonaną robotę reżyserską i aktorską.