„Iwona, księzniczka Burgunda” Witolda Gombrowicza w reż. Jarosława Tumidajskigo w Teatrze Powszechnym w Radomiu na XVI Międzynarodowym Festiwalu Gombrowiczowskim. Pisze Tomasz Domagała na stronie domagalasiekultury.pl.
Zrobić w teatrze dobrą, nieoczywistą „Iwonę księżniczkę Burgunda” to dziś niezwykle trudna sztuka, jako że większość teatralnych widzów zna zarówno jej fabułę, jak i zakończenie. Mamy więc w skrócie „obcego” (Iwonę), który swoją „obcością” atakuje „nasze” (dwór), poukładane hierarchią i zbudowane wobec tradycyjnych – przynajmniej w teorii – wartości i schematów. Od tego więc, kim w danym spektaklu jest Iwona (osobą niepełnosprawną, uchodźczynią czy może nawet Gretą Tunberg), zależy kierunek interpretacji oraz główny temat scenicznej adaptacji dramatu Gombrowicza. Ponieważ większość widzów wie, że Iwona zostanie z tego świata usunięta w trybie pilnym, nie treść tu jest najważniejsza, a sposób, w jaki reżyser traktuje główną bohaterkę, łatwo bowiem w takiej sytuacji zrobić spektakl o tyleż ważny czy zaangażowany, co banalny i z gruntu przewidywalny. Można oczywiście podać Gombrowicza w sosie własnym, aczkolwiek wtedy oprócz niebezpieczeństwa banalności i przewidywalności grozi artyście zarzut, że spektakl jest o wszystkim i o niczym, sprowadza się do poziomu lekko perwersyjnej bajki o królu-lulu i jego dworze. Tak źle, i tak niedobrze, chciałoby się powiedzieć.
U Jarosława Tumidajskiego przez pierwszą godzinę mamy do czynienia z tym ostatnim przypadkiem: jego spektakl jest dość przeciętną inscenizacją dramatu Gombrowicza. Oto pojawia się na scenie budząca zainteresowanie Filipa Iwona (Nela Maciejewska), aczkolwiek nic szczególnego nie wynika ani z faktu, że zostaje przyprowadzona przez Ciotki przez widownię, ani z jej niegustownej, różowej sukienki. Ekspozycja postaci wskazuje nam więc, że jest po prostu Iwoną. Jedyną nowością w koncepcji tej bohaterki jest to, że nie wykonuje ona ślepo poleceń ludzi, z którymi ma do czynienia, nie jest w tym świecie podawanym z rąk do rąk przedmiotem. Gdy jednak Filip (Tomasz Wóltański) ogłasza zdumionym kolegom, że Iwona go kocha, ona rzeczywiście wstaje z miejsca, patrzy mu w oczy i zabiera go w ustronne miejsce, by nauczyć go miłości. I wtedy dopiero opowieść Gombrowicza robi się trójwymiarowa. Ów gest bowiem sprawia, iż cała dobrze znana historia staje się dramatem dojrzewania młodego chłopaka połączonym z tragedią dziewczyny, która poświęca się w imię miłości, żeby go – w sensie egzystencjalnym i duchowym – uratować. W finale spektaklu, w noc przed kaźnią, Iwona wychodzi do ogrodu, niczym Chrystus do Ogrójca (ach, autorze scenografii, Michale Draczu! Czemu ta wierzba nie jest oliwnym drzewem?!), żeby spędzić ze sobą czas i świadomie podjąć decyzję o poddaniu się smutnym wyrokom losu. Nie wie jeszcze, że jej śmierć niczego Filipa nie nauczy, będzie więc daremna. W tym zresztą tkwi największy tragizm jej losu. A może się mylę, może zawahanie się młodego księcia w kwestii klękać czy nie klękać w ostatniej scenie spektaklu (sprytnie skróconej przez reżysera) to zalążek zmiany, ziarno niepewności posiane przez Jarosława Tumidajskiego. Ciekawe pytanie, odpowiedź jednak – jak zawsze – należy do widzów, aczkolwiek samo jego pojawienie się w finale świadczy tylko dobrze o koncepcji reżyserskiej Tumidajskiego. Jego Iwona była jednak o czymś.
Nadzwyczaj ciekawie wybrzmiały w tym spektaklu jeszcze dwa poboczne wątki: kwestia poprawiania sobie urody przez królewskie dwórki (w krainie kwasu hialuronowego i botoksu wybrzmiała zaskakująco współcześnie) oraz rozwinięcie postaci zakochanego rzekomo w Iwonie Innocentego. Bliźniaczo podobne do siebie Damy (jedna o imieniu Jolanta) okazują się w tej historii pierwszymi osobami nienawidzącymi Iwony, a to dlatego, że przypomina im o ich defektach. To oczywiście detal Gombrowicza, ale często przez inscenizatorów pomijany czy wręcz gubiony. Tu zauważony, wyeksponowany umiejętnie i dodatkowo znaczący coś więcej, choć wykreowany już nieco wątpliwie, gdyż w sensie wizualnym Iwona Tumidajskiego różni się od Dam dworu tylko wiekiem. W ogóle jest tu jakiś problem z jej lekko przesadzonymi kostiumami autorstwa Krystiana Szymczaka, bo oglądając ją w nich, nie wiem, czy Dwór przegląda się niczym w krzywym zwierciadle w naturalności Iwony, czy właśnie w jej przeestetyzowanej sztuczności. Oczywiście bardziej pasuje do koncepcji Tumidajskiego to drugie rozwiązanie, a to dlatego, że jeśli Iwona nie jest bierna, z powodzeniem mogłaby też swoje kostiumy kreować, przywdziewać szaty tak, by jej konflikt z dworem podsycały. Tu jednak problemem jest niemożność odczytania, o co w koncepcji kostiumu autorowi chodzi i przyznam się, że jest to dla mnie duże niedopatrzenie. Drugim ciekawym wątkiem jest – a jakże – ubranie Innocentego w taki sami kostium jak techników zmieniających dekorację. To znów detal, ale smaczny, pokazuje bowiem autentyczny teatralny proletariat, jednocześnie zwracając uwagę, że w obronie Iwony stanął tylko on, w opozycji do głównych aktorów opowieści Gombrowicza i zespołu Tumidajskiego.
Radomska „Iwona” jest spektaklem bardzo nierównym: pierwsza godzina nuży poprawnością i przeciętnością, w żadnym momencie nie dając sygnału, że coś ciekawego się tu jeszcze wydarzy, scena miłosna między Filipem i Iwoną przychodzi więc jak grom z jasnego nieba, wywracając nudnawy teatralny stolik. Osobiście zacząłem wreszcie za czymś w tym spektaklu autentycznie podążać. I czekać, co z tego wyniknie. Melodramatyczność tego rozwiązania uświadomiła mi, że Tumidajski, tkając materię swojej „Iwony”, spróbował rozwiązania niespotykanego i bardzo tu ryzykownego. Użył do Gombrowicza w kilku miejscach spektaklu klucza realistycznego (chcę wierzyć, że świadomie). Całkowicie wyeliminował formę na rzecz scen na granicy dobrze pojętej rodzajowości, zwłaszcza w wątku Filipa, i trzeba przyznać, że ta opowieść wcale się w związku z tym nie rozpadła ani nie zdewaluowała. Problemem było to, że nie wszyscy aktorzy chyba to pojęli, i całość zaczęła się w sposób niekontrolowany rozjeżdżać, a do efektu wow! było tak blisko. Wystarczyło konsekwentnie pokazać, jak pod wpływem pojawienia się Iwony rozjeżdża się również forma całego widowiska, w finale zbierając ją w całość. I wiem, że tak jest już u Gombrowicza, ale znów miałem wrażenie, że reżyser nie do końca panuje nad materią tej osi, będącej szkieletem konstrukcyjnym „Iwony”.
Nie jest to najlepszy spektakl tego festiwalu, ale dla mnie chyba najcenniejszy, a to dlatego, że jak na dłoni pokazuje problemy, z jakimi musi się mierzyć inscenizator, biorąc się za Gombrowicza. Dowodzi, jak trudne teatralnie są to teksty i jak bardzo trzeba uważać, by nie złapać się w którąś z pułapek zastawionych w nich przez autora, który chyba dobrze znał powiedzenie Czechowa: arcydzieło nie znosi przeciętności i raz po raz śmieje się w zaświatach ze starań potomnych. Tumidajski pięknie kombinował i pięknie złożył się na ołtarzu sztuki – podobnie jak jego Iwona – z miłości do swego Wybranka. I to się w tym spektaklu czuje!