Jest lato, trwa w najlepsze kampania wyborcza, a gdzieś na dalekim marginesie życia społecznego rozgrywają się ważne wydarzenia w polskim teatrze. W większości smutne, ale może nie do końca, bo mogą zaowocować nową nadzieją. By próbować je lepiej uchwycić, warto na chwilę wyjść z bańki i spojrzeć na zjawisko z minimalnego chociaż dystansu. Sugeruje się w ramach lektury obejrzenie filmików i otwarcie hotlinków, bo dopiero wtedy artykuł ukaże się w całości satysfakcjonującej autora.
Refleksja wyjściowa
Mimo popularności teatru jako jednej z najbardziej atrakcyjnych form spędzania wolnego czasu, znaczenie polskiego teatru „wysokiego” (artystycznego, poszukującego, ambitnego – określenia można wydłużyć, ale liczę na zrozumienie) maleje. Najdalej idącym wnioskiem po serii wielu mocnych uderzeń wizerunkowych, które polski teatr sam sobie funduje, jest stwierdzenie, że nie ma teatru polskiego, jest jedynie zbiór spektakli. Są wśród nich arcydzieła, zdarzają się też święta (choćby dobre festiwale, jak np. Kontakt) i bez wątpienia większość teatralników to fantastyczni ludzie, z którymi z osobna można porozmawiać o rzeczach najważniejszych. Co jednak sprawia, że siły mroku, choć liczebnie w zdecydowanej mniejszości, trzymają się mocno i działają wyniszczająco na wszystkich? By odpowiedzieć na to zasadnicze pytanie, warto wspomnieć o kilku prawdach pomijanych lub niezauważanych i pamiętać, że specyfika środowisk artystycznych jest specyficzna (uśmiech).
Dla zakreślenia sytuacji ogólnej dużo więcej w rozmowie z Maciejem Nowakiem przeprowadzonej w czasie debaty „Instytucja – gwarant wolności twórczej. Idea – praktyka” zapoczątkowanej przez akcję Gazety Świętojańskiej „Teatr jest Nasz”.
Płytki rynek, wielka podaż
Liczba dobrze płatnych stanowisk i miejscówek jest coraz mniejsza, za to chętnych do ich obsadzenia coraz więcej. Szczególnie widać to w segmencie „krytycznym” (krytycy, jurorzy, eksperci, kuratorzy, ogólnie: decydenci). Wąska grupa osób skupia w swoich rękach wielką władzę poprzez nagromadzenie funkcji i wynikających z tego powiązań. Przy powolnym oddawaniu pola przez Jacka Sieradzkiego, absolutną rekordzistką, nie tylko Polski, jest Katarzyna Knychalska (dramaturżka, reżyserka, jurorka, selekcjonerka, kuratorka, redaktorka, decydentka wszechstronna a wymienianie wszystkich jej funkcji zajęłoby jeszcze sporo miejsca),
festiwale i przeglądy mają swoich dożywotnich, pewnie, rezydentów itd. Inny temat to przywiązanie do swych stanowisk dyrektorów teatru. Bycie szefem placówki to bardzo intratne zajęcie, niestety zbyt często długie dyrektorowanie nie idzie w parze, żeby jak najdelikatniej wyszło, z jakością. Polski teatr na tym poziomie to po prostu gra interesów, w której wąska grupa gra nieczysto, tworząc efektowne dla odbiorców spoza bańki, ale szkodzące nam wszystkim i nie do końca uprawomocnione porównanie do innych grup branżowych (np. lekarzy czy prawników).
Wschodnie standardy, zachodnie oczekiwania
Trwająca od kilku lat dyskusja na temat standardów wybuchła na nowo po wydarzeniach genewskich. Lektura wielu głosów pozwala określić, kto jest za obroną starego porządku, kto chce zmian. Smuci, ale nie dziwi fakt, że tak wiele osób nie widzi potrzeby zmian i dobrze się czuje w starym świecie. Nie dziwi, bo świat teatru jest odbiciem naszej rzeczywistości, dla niektórych nic się nie zmieniło od czasów sprzed zniesienia pańszczyzny. Teatr nie działa w próżni, poziom dyskursu publicznego udziela się wszystkim, także teatrowi. W zakresie relacji i kultury pracy jesteśmy bliżej Wschodu, ale wynagrodzenia wąskiej grupy wybrańców są coraz bardziej zachodnie (uśmiech).
Wszechogarniający opresjonizm
W wielu miejscach panuje systemowy opresjonizm. Ludzie boją się mówić, panuje nasza nadwiślańska wersja omerty, głównym źródłem informacji w sprawach kontrowersyjnych i gorszych jest plotka. Dzięki niej możemy dowiedzieć się o zdarzeniach mrożących krew w żylakach, przy których wydarzenia genewskie to delikatne Zizu Zizi Zuza:
Ludzie boją się mówić, bo wiedzą, co grozi za ujawnianie przekroczeń, gdy nie ma na to zgody salonu, który stoi na straży systemu, mamiąc opinię publiczna, że broni wartości, kultury i takich tam, a tak naprawdę broni swoich przywilejów. To czysta, już na pewno niedyskretna, hipokryzja. Bez względu na to, co się dzieje, najważniejsza jest szyneczka:
Brak transparentności
To niebywałe, że standardy z minionej epoki tak dobrze się trzymają w publicznych instytucjach kultury w zakresie jawności i dostępu do informacji. Pytania dotyczące finansów, oprócz tych, na które odpowiedź można znaleźć w BIP-ie, są traktowane jako atak na instytucję albo wręcz na całą kulturę! Jak się jest zbyt dociekliwym, dostaje się karę. W zależności od oceny wrażego dociekliwca stosuje się gradację kar: skreślenie z listy akredytowanych, zakaz komunikowania się i wysyłania informacji, objęcie restrykcjami innych osób, a nawet całych redakcji. W pakiecie dorzuca się czarny PR i epitety. Epitety są stałe (nie śmiem zacytować), ale tworzone są również nowe w zależności od sytuacji politycznej. Teraz jest łatwiej, bo można dociekliwca wyzwać od pisowców, wcześniej było trudniej.
Szantaż moralny i polityka, czyli dobrze się kłamie w miłym towarzystwie
Podstawą powyższych zachowań dyskryminujących jest hodowane od lat przekonanie, że kultura zasługuje na szczególne traktowanie. W kategoriach ogólnych oczywiście tak, ale zbyt często to słuszne hasło traktowane jest jako alibi dla działań nieuczciwych, mówiąc najkrócej. Kiedy wybuchła ostatnio sprawa Festiwalu Malta, powstał list podpisany przez szanowane w środowisku osobowości w obronie tego niezaprzeczalnego dobra, jakim przez wiele lat był festiwal. Jednak po liście Kuby Kaprala i poście Ity Wachowskiej „najlepsi z nas” nie zabierają głosu. Jeszcze ciszej było przy sprawie Teatru Pieśń Kozła. To sprawia, że interwencje są już mało wiarygodne i coraz mniej osób interesują branżowe rozgrywki.
Nie potrafimy być krytyczni w stosunku do siebie, winduje się w hierarchiach tylko chwalców, rozmowy z twórcami są wygładzane, wszyscy mają się czuć dobrze, nie wolno atakować. Jeden z dyrektorów poinformował mnie bezceremonialnie, że jego interesują tylko takie recenzje, które zwiększą mu liczbę widzów, krytycznych tekstów nie potrzebuje. Niezależne media są skreślane z listy akredytowanych, wprowadza się embargo informacyjne i „zapisy”. Taki dyrektor, jak wielu innych, może sobie pozwolić na dużo więcej, bo jest mocno usytuowany politycznie. W interiorze władza traktuje niepochlebne recenzje i dociekliwców jako atak na system i bardzo umiejętnie eliminuje domniemanych przeciwników. Domniemanych, bo sygnalistami rzadko kierują ambicje polityczne.
Koniec krytyki, czyli grzechy prywatne a cnoty publiczne
To, że prawie nie ma krytyki teatralnej w Polsce, jest wiadome od lat. Przyczyn jest kilka, najważniejsza to chyba finansowa – niewiele jest redakcji zatrudniających krytyków i zapewniających im „wolność słowa”. Silna ilościowo jest blogosfera, ale mało tam jakości, niewiele jest osób z wysokimi kompetencjami opartymi na wszechstronnym i wieloletnim oglądzie, bo tylko dzięki takiemu można spojrzeć szerzej. Błyskotliwą recenzję może napisać nawet gimnazjalista, ale szeroki, kontekstowy ogląd wymaga lat ćwiczeń. Kiedy myślę o kulturotwórczej roli krytyki, zawsze pierwszym skojarzeniem jest Cahiers du cinéma, z którego narodzili się filmowcy, tworząc nową falę. W Polsce chyba tylko Maciej Nowak w swoim czasie był krytykiem kreatorem, siewcą zmian i odkrywcą.
Dzisiaj krytyka spsiała, przeważają „analizy”, bezpiecznie omijające aspekt oceniający, bo można się narazić i fruktów nie będzie. Kiedy usłyszałem od szanowanego przeze mnie krytyka, że się pyta zleceniodawcy, jak ma pisać, to zrobiło mi się smutno. Inny wielki krytyk zarzucił pewnemu piszącemu, że jest donosicielem, bo zasugerował coś, czego nie wypada (chodziło o przemocowe zachowanie reżysera tolerowane przez dyrektora). Jeszcze inny, nie mając na to dowodów, krytykował piszącego o teatrze, że ten korzysta z aplikacji Shazam podczas pokazu, by potem „szpanować” w recenzji znajomością utworów muzycznych wykorzystywanych w spektaklu. Mówił to do swoich groupies festiwalowych zapatrzonych w swego idola jak w obraz i być może liczących na coś więcej po meczu tenisa. Itd., itd. – przykładów jest milion pięćset sto dziewięćset. Czasami, słysząc i widząc zachowania członków teatralnego salonu, myślę, że nadal żyjemy w czasach Adama Ponińskiego (na samym końcu tekstu, wejdź tutaj).
Rozwiązanie: powstanie polskiego teatralnego odpowiednika Rotten Tomatoes. Wiem, że to trudne, ale nie niemożliwe (uśmiech)
Grzegorz Wiśniewski: Przepraszam i proszę o przebaczenie*
Teatr jest ostatnim miejscem, w którym można mówić prawdę prosto w oczy
Luk Perceval
Nowe idzie, stare jedzie
Oczywiście, jak zawsze, w młodych nadzieja. Tym razem jest niby inaczej, bo konflikt pokoleniowy karmi się zupełnie nowymi antynomiami i doświadczeniami. Starzy w teatrze mają swoje standardy oparte na hierarchii wartości pochodzącej z zamierzchłej epoki, młodzi mają zupełnie inne doświadczenie, oparte na standardach rozwiniętych cywilizacji. Rozumiem, że Jurek, Tadek i ziomki z Teatru powstali z rozpaczy oraz bezsilności i dlatego nap*** ch***, szybko zmieniając magazynki w swoim karabinie teatralnym, informują nas o niegodziwościach. To dzięki nim wszyscy już wiemy, kto jest psem a kto ogonem w polskim teatrze (uśmiech), ale nie tylko. Takie działania są potrzebne, ułatwiają dostęp do informacji, a przy okazji wzbogacają monotonię i po prostu nudę życia teatralnego w Polsce, ale nie na takiej estetyce powinniśmy budować dobro. Pragnąłbym, by powszechna zmiana rozpoczęła się od wprowadzenia przyjętego przez większość katalogu dobrych praktyk i zaproponowanego wszystkim teatrom w Polsce. Taki katalog powstał i nie trzeba wiele czasu, by go wprowadzić i ogłosić. Jako widzowie mamy prawo wiedzieć, czy idziemy do teatru, czy do firmy wzbogacającej się na przemocy. Niech młodzi skoczą nam do gardeł (uśmiech), ale niech nie będą to „Miłe robótki” (nasza recenzja tutaj, pod koniec tekstu), błagam. No i bez wywyższeniowej bucerki proszę, bo ta, w wykonaniu młodych, jest najgorsza.
Co robić, czyli Nowe przymierze
Teatr polski mógłby zawrzeć Nowe przymierze z publicznością, oparte na jasnym komunikacie społecznym, ale najpierw sam musi dogadać się ze sobą na poziomie wartości ponad podziałami. Dosyć już czekania, czas na zatwierdzenie katalogu dobrych praktyk i jasne opowiedzenie się po stronie zmian.
W swej ciągłej naiwności wierzę, że teatr może być katalizatorem zmian społecznych i miejscem do czegoś więcej. Nie tylko poprzez propozycję artystyczną, ale także poprzez działania społeczne. Mamy już takie teatry w Polsce (choćby Teatr Powszechny), ale to wyjątki. Tak, tak, wiem, że Ziomki mocno jadą na Powszechny za Lupę, ale obstaję mocno przy swoim, że TP to jeden z niewielu teatrów spełniających moje oczekiwania w stosunku do teatru jako platformy zmian społecznych, to teatr, który jest więcej niż teatrem.
Dyrektorzy bronią swego komfortu, mówiąc, że oni są od robienia teatru, a nie od naprawiania świata. To bardzo wygodne i politycznie poprawne, ale nie o poprawność polityczną w teatrze chodzi, a przynajmniej nie powinno. Czasy, w których żyjemy, są wyjątkowe wyjątkowo i dlatego teatr musi się zachować wyjątkowo, by nie zostać uznanym za skansen. Nie należy rozumieć Nowego przymierza z publicznością jako wyrugowanie wszystkiego, co było, bo po pierwsze, najważniejsza jest bioróżnorodność i tolerancja dla inności, na pewno estetycznej, a po wtóre, teatr wysoki to tylko kilka procent całej mapy teatru w Polsce. Ale właśnie te kilka procent, jeśli chce rościć sobie prawo do bycia czymś ważnym dla społeczeństwa, musi dokonać samooczyszczenia. Zmiany są konieczne: