“Cravate Club” Fabrice Rogera-Lacana w reż. Wojciecha Malajkata w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Konrad Pruszyński na swoim blogu.
„Cravate Club” Fabrice’a Rogera-Lacana w reżyserii Wojciecha Malajkata w warszawskim Teatrze Polonia, to coś na wzór miniatury czy impresji teatralnej na zadany temat. Rzecz dotyczy pięćdziesięcioletniego mężczyzny Bernarda oraz jego młodszego kolegi i zawodowego wspólnika Adriena. Pierwszy wyprawia urodzinowe przyjęcie, drugi, ze względu na kolację tajemniczego klubu, nie może się na niej pojawić. I tu zaczyna się draka.
Miniaturowość spektaklu Malajkata nie bierze się jedynie z jego długości (60 minut), ale przede wszystkim z fabularnej konstrukcji dzieła, które poza kilkoma, dość swobodnie połączonymi scenami, nie oferuje żadnej większej całości. Bo jak inaczej ocenić sytuację, w której znajdują się bohaterowie „Cravate Club”? Bernard, niby pełen wyrozumiałości dla poczynań Adriena, chorobliwie wypytuje go o przyczyny jego zbliżającej się nieobecności na urodzinowym bankiecie. Adrien wciąż myli się w zeznaniach - raz podkreślając, jak ważne jest dla niego zaplanowane spotkanie klubu, w którym jednorazowa nieobecność skutkuje natychmiastowym wykluczeniem członka, drugim razem wymigując się tym, że jest to tylko zwykły, nic nieznaczący wieczór w gronie znajomych.
Znakiem rozpoznawczym tajemniczego klubu są (a jakże!) krawaty z wzorem jeża. Urocze zwierzaki są tu nie tylko źródłem nazewnictwa bractwa, którego członkowie wołają na siebie zdrobnieniami (np. Adek), ale również podstawą budowania komizmu akcji. Tej komediowości nie ma z resztą tak wiele, bo i sytuacja wcale nie do śmiechu - zwłaszcza w samej końcówce przedstawienia, odchodzącej zupełnie w klimaty dziwacznej psychodelii. Pewne elementy opowieści Rogera-Lacana zdają się być pozbawione sensu i odpowiedniego umotywowania. Intryga bierze się z nieobecności Adriena na urodzinowym przyjęciu Bernarda. Problem polega na tym, że młodszy wspólnik, ze względu na zniknięcie kolegi z pracy, bez konsekwencji w postaci wykluczenia z towarzystwa, zrywa się po pewnym czasie z klubowej kolacji, po to by zacząć poszukiwania Bernarda. Przykład jasno dowodzi, iż bohater Marcina Stępniaka bez najmniejszych problemów mógłby pojawić się na obu wydarzeniach tego samego wieczoru i rozwiązać problem zanim się jeszcze pojawił. Podobnych nieścisłości w tekście francuskiego dramaturga jest z resztą nieco więcej.
Należy podkreślić usilne aktorskie starania o to, by z proponowanego widzom Teatru Polonia tytułu wykrzesać możliwie najwięcej. Wojciech Malajkat dwoi i troi kreując swoją postać w kierunku jak najbardziej komediowym. Marcin Stępniak zdaje się być dla niego stonowaną i nieco bardziej udramatyzowaną przeciwwagą. I tu znów wracamy do tekstu, który w końcówce nie oferuje nam niczego więcej ponad to, co wiedzieliśmy już od samego początku. Liczyłem, że tak podkreślana tajemniczość klubu zostanie wreszcie zdemaskowana, a jeśli nie, to przynajmniej, że konflikt rozejdzie się po kościach i zostanie przez bohaterów w równym stopniu wyśmiany. Tymczasem spektakl jest najlepszym przykładem na to, jak z igieł można zrobić widły, i jak nonsens stać się może sensem czyjegoś życia.