„Serial Killer Story” wg scenariusza Joanny Drozdy w reż. autorki w Białostockim Teatrze Lalek. Pisze Justyna Białous w Teatrze dla Wszystkich.
Joanna Drozda po raz kolejny odtwarza obraz białostockiego społeczeństwa. Po „Hotelu Ritz”, w którym mierzyła się z duchami przeszłości, nadszedł czas na alternatywną historię z grasującym w mieście seryjnym zabójcą. Spektakl ma jednak do zaoferowania znacznie więcej niż tylko zagadkę kryminalną. To mieszanka musicalu i komedii, w której subtelnie wybrzmiewa panorama Białegostoku — a co ogląda się lepiej niż prace o nas samych?
Duża Scena Białostockiego Teatru Lalek, mimo nazwy, nie jest zbyt obszerna. Michał Głaszczka pokazuje jednak, jak wiele znaczy przemyślana scenografia. Przestrzeń sceniczna została skonstruowana tak, byśmy mogli obserwować symultanicznie pięć, a nawet sześć różnych planów akcji. Bohaterowie migrują między nimi — stanowiąc tło dla reszty lub wychodząc na pierwszy plan.
Ta wielopłaszczyznowość ma również wymiar wertykalny. Przestrzeń w głębi sceny, umieszczona lekko powyżej poziomu podłogi, przedstawia to, co intymne i niedostępne — zbrodnię, tajemnicę, maskowane lęki i chore fascynacje bohaterów.
Drugim poziomem jest platforma dla bandu grającego muzykę na żywo. Marcin Nagnajewicz (klawisze) i Maciej Dziedzic (perkusja) tworzą zespół, który nie pozostaje jedynie tłem. Muzycy schodzą momentami do głównej przestrzeni sceny, stając się częścią akcji. Aktorzy również prezentują umiejętności muzyczne — grają na pianinie, gitarach czy saksofonie. Wchodzenie postaci scenicznych na podest dla muzyków nabiera symbolicznego wymiaru. Wybrzmiewają wówczas emocjonalne zależności i przejmowanie kontroli przez charaktery chwilowo dominujące nad sceną.
Różnorodność form lalkarskich, precyzja ich wykonania (Michał Wyszkowski), a także ich wielowymiarowa funkcjonalność są ozdobą przedstawienia. Lalki tworzą anonimową grupę, ukazują poboczne wątki romantyczne lub nakreślają miejsce akcji. Forma matki-szeptuchy zamieszkującej puszczę została świetnie zanimowana. Światło, które wynurza postać z ciemności, stworzyło magiczną inscenizację oddającą ducha podlaskich lasów.
Tekst dramaturgiczny opiera się na kulturowych kliszach, umiejętnie wyważonych i przerysowanych. Nie byłoby klasycznego kryminału bez podłego baru ze smutno przygrywającym w kącie pianistą — miejsce to stanowi klamrę kompozycyjną całego spektaklu. Na scenie pojawiają się postacie: ekscentryczny detektyw, wpływowa przedsiębiorczyni, przedstawicielka władz (warto docenić, że stereotypowe role obsadzono kobietami), pośrednik tajemnic — jedyny w mieście psycholog, a także nieudolni przedstawiciele policji. Zamiast klasycznego wścibskiego dziennikarza pojawia się postać youtuberki. To zestawienie tworzy barwną i celnie przerysowaną galerię charakterów.
Spektakl podejmuje polemikę z tymi postaciami. Dialogi składają się głównie z potoków słów, łączonych luźnymi skojarzeniami, rymami i odniesieniami do kultury. Czasem ta ilość może przytłoczyć lub zaciemnić uchwycenie myśli bohaterów. Mimo że stanowią stereotypowe archetypy kulturowe, miejscami wymykają się swojej formie. Stają się mniej określone, co nadaje przedstawieniu głębszy wydźwięk.
Aktorsko niemal każda z postaci została bardzo dobrze zagrana. Nie porwał mnie jedynie Artur Dwulit, którego postać porusza się po scenie nieco sztywno i bez wyraźnego pomysłu. Trzeba też przyznać, że spektakl nie był równy wokalnie. Wykonawcy śpiewali raczej poprawnie, jednak Michał Jarmoszuk i Urszula Chrzanowska nadrabiali niedociągnięcia pozostałych aktorów, dzięki czemu bez zgrzytów mogłam cieszyć się odbiorem całości musicalu.
Mimo że przedstawienie trwało ponad trzy godziny — osobiście nie odczułam długości tego widowiska. To naprawdę dobry, dynamiczny i, mimo lekkiej formy, wielowymiarowy spektakl.