„Dotyk za dotyk. Dansing” wg koncepcji i w choreografii Katarzyny Sikory w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Katarzyna Niedurny w „Dwutygodniku”.
Muzyka porywa uczestników, ktoś delikatnie ciągnie do przodu. Chwytamy się za ręce i jeszcze trochę zmieszani, wężykiem obtańcowujemy parkiet. W miarę do rytmu, chociaż – jak to na dansingu – ktoś wyrywa do przodu, ktoś zostaje z tyłu. Taniec przerywa monolog z offu: „Cześć, to ja, twoja wewnętrzna choreografka”. Wbrew pozorom uczestniczymy w teatralnym spektaklu „Dotyk za dotyk. Dansing”, a mówi do nas reżyserka Katarzyna Sikora.
Spotykamy się w ukrytym foyer za sceną główną. Na co dzień nie wykorzystuje się go do celów teatralnych, być może dlatego od razu można się w nim poczuć mniej oficjalnie. Jest tu bar, w którym podaje się alkohol, a krzesła i okrągłe stoliki przykryto cekinowymi obrusami. Wreszcie jest scena, która jest parkietem – a może odwrotnie? Na niej poprzyklejano taśmy w różnych kolorach, które wyznaczają kilka sfer. W telewizorze z boku sali wyświetlają się propozycje dotyczącego tego, co jako widzowie możemy (ale nie musimy!) robić. Wśród nich informacje, w których strefach możemy w danej chwili tańczyć. Granica między sceną a widownią staje się coraz bardziej płynna.
W spektakl „Dotyk za dotyk. Dansing” wpisane są różne formy uczestnictwa. Można siedzieć i obserwować. Można tańczyć. Można mieszać obie te perspektywy. Sama wchodzę na parkiet dość szybko. Staję z brzegu, nie tylko ja – pozycje najmniej widoczne, to jest za tańczącymi na środku aktorami, wypełniają się najszybciej. Staram się nie myśleć o tym, kto na mnie patrzy, a z czasem sama próbuję nie obserwować, lecz skupić się na pełnym uczestnictwie, do którego zachęca ciało. Powoli dostosowuje się do rytmu kolejnych przebojów z dansingowych playlist odpowiedzialnego za muzykę Kamila Tuszyńskiego. Robi mi się coraz cieplej. Rozkręcam się.
Przerwy porządkują wydarzenia wieczoru i dyscyplinują tańczących. Przypominają, że jednak jesteśmy w teatrze i mimo danej nam – na ogół siedzącym bez ruchu – wolności mamy do wykonania plan. Pozwalają również wyciszyć się przed kolejnymi momentami akcji, wpisanymi w ten performans. Napisane przez Michała Buszewicza teksty, które wybrzmiewają zarówno w przerwach, jak i w czasie tańca, powstały na bazie rozmów ze szczecińskimi seniorami – prawdziwymi ekspertami do spraw dansingów. Aktorzy opowiadają o wyjątkowych spotkaniach i przelotnie poznanych osobach. Mówią też o bliskiej relacji ze ścianą, która czasami staje się najbliższym partnerem podczas dansingu.
Sposobów prowadzenia opowieści jest tu kilka, a każdy z nich wiąże się z innym rodzajem doświadczenia i inną relacją z aktorem. Jednym ze sposobów są wspomniane już monologi, intymne zwierzenia stałych bywalców dansingów. W tę strukturę wpisano elementy show – sekwencje tańczone osobno przez męską i żeńską część obsady, wywołujące entuzjastyczne reakcje widzów. Najciekawsze są jednak dla mnie te chwile, kiedy mogę śledzić taniec innych widzów i opowieści szukać w ich ruchach. Dzięki temu jestem w stanie stworzyć w spektaklu własną ścieżkę, w której miesza się to, co prywatne i przypadkowe, z tym, co przygotowane i od początku zapisane w scenariuszu. Wspominając spektakl, myślę o pani, która mówiła, że nie można być w życiu zbyt poważnym; o spojrzeniach i powolnym tańcu Adrianny Janowskiej-Moniuszko i Arkadiusza Buszko; o uśmiechu i pięknej sukience Ewy Sobczak; o melancholii tańczącego samotnie Adama Kuzycza-Berezowskiego; o poważnej parze, która w ogóle nie tańczyła, i o tej, która zdecydowała się wejść na parkiet dopiero na samym końcu.
„Dotyk za dotyk...” oferuje możliwość wejścia w szereg relacji. Te z aktorami pozostają najbardziej formalne, podczas gdy te nawiązane z innymi widzami pozwalają śledzić, jak doświadczenie indywidualne (jestem obserwowana) zmienia się stopniowo w doświadczenie zbiorowe (tańczymy). W moim przypadku ceną za poczucie wspólnoty było porzucenie przybieranej na ogół pozycji samotnej i zdystansowanej recenzentki. Obserwowanie zacierających się w postępującym zmęczeniu granic pomiędzy tańczącymi ze sobą ciałami, doprowadziło do momentu stania się ciałem, które nie analizuje.
Zaproponowany przez Katarzynę Sikorę w ramach rezydencji artystycznej eksperyment zrealizował wyznaczone przed uczestnikami zadanie: poszukiwania nowych teatralnych języków, a co za tym idzie – innych sposobów bycia ze sobą. Skrupulatnie zaplanowana struktura spektaklu, wpisane w nią performanse, a także oddanie przestrzeni widowni złożyły się na świetnie działającą teatralno-taneczną maszynę. Dla mnie najważniejsze było jednak obserwowanie, jak zaangażowani w ten proces artyści rezygnowali z – wpisanej od dawna w progresywne przedstawienia – postawy intelektualnego dystansu wobec rzeczywistości. Zamiast ją analizować, opowiadać, rozbrajać, pozwolili jej po prostu doświadczać. Opowieść o wspólnocie stała się niepotrzebna. Zastąpiło ją tu miejsce, w którym można po prostu być razem i czerpać z tego przyjemność.