„Szachy” Marcina Bałczewskiego w reż. Żenii Dawidenki. Czytanie performatywnej w ramach Nowej Dramaturgii na 63. Rzeszowskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Mateusz Kaliński.
Dramat Szachy Marcina Bałczewskiego opowiada o trudnym procesie poszukiwania prawdy, osobistej tragedii na tle historii oraz murze milczenia, który próbuje bronić dostępu do poznania przeszłości. Czyli dość standardowa opowieść. Co z tego wyszło?
Krzysztof (albo Kris; bohater w spisie osób występuje pod oboma wariantami), skompromitowany reportażysta (wyłapano kilka nieścisłości i ubarwień w jego książkach) przygotowuje swój wielki powrót na rynek wydawniczy. Na warsztat bierze, raczej z cynicznych pobudek – sądząc po komentarzu: „mam temat, nie żeby był jakiś szczególnie wymyślny, ale jest na topie” – historię swojego ojca Andrzeja i jego domniemanej przyjaźni z tajemniczym Kubańczykiem. Domniemanej, ponieważ poza dość wątłą poszlaką rzuconą wiele lat wcześniej przez ojca reportera („W szachy nauczył go grać kolega z Kuby”), brakuje jakichkolwiek informacji, potwierdzeń, wspomnień. Tak, jakby Carlos Herrera nigdy nie istniał. Krzysztof jednak był nie w ciemię bity, warsztat reporterski posiada i co nieco udało mu się ustalić: w latach 60. Kubańczyk poznał Andrzeja, nawiązali dość bliską relację, grali razem w szachy, kręcili się wspólnie po studenckich organizacjach antykomunistycznych, aż pewnego dnia Carlos zniknął bez śladu. Reporterska próba rozwikłania zagadki nagłego zaginięcia studenta z Kuby jest w zasadzie głównym motorem tej opowieści. Rozgrywa się ona w dwóch planach: współczesnym oraz wspomnieniowym. W czasach współczesnych Krzysztof przesłuchuje świadków wydarzeń sprzed mniej więcej 50 lat oraz próbuje zrozumieć, kim był jego ojciec. W przeszłości natomiast oglądamy rozwijającą się relację jego ojca z Carlosem. I w zasadzie tyle.
Nie chcę brzmieć na nieco znudzonego, jednak trudno mi ukryć, że jestem przejedzony tego typu opowieściami i takim trybem myślenia o przeszłości, który prezentują Szachy. Dość często (np. Pokłosie, Rojst czy Ziarno prawdy) taka narracja przebiega według określonego schematu: bohater A poznaje urywek jakiejś informacji, zaczyna drążyć, odkrywa coś wstydliwego dla kogoś innego, ten ktoś się wkurza i nic nie mówi, a na koniec okazuje się, że prawda jest tragiczna i straszna, ponieważ dotyczy brutalnej przemocy wobec dyżurnej w polskim kinie ofiary (i zwykle opowiadamy sobie o Żydach, ale ostatnio coraz chętniej twórcy sięgają po gejów – np. film Hiacynt). Można z tym oczywiście zrobić ciekawe rzeczy, można zrobić rzeczy takie se. Wiadoma sprawa. Istnieją przy tym świetne opowieści o mniejszościach, które porzucają kwestie uwrażliwiania poprzez opowieść o krzywdzie i skupiają się raczej na afirmacji queerowej tożsamości (bo historii np. gejów nie da się sprowadzić tylko do opowieści o byciu ofiarą przemocy; proszę zobaczyć np. film Pride czy serial It’s a Sin, gdzie bohaterowie, owszem, bywają poddani ostracyzmowi, jednak potrafią także zawiązać funkcjonujące, żywe i radosne wspólnoty).
Bałczewski w swoim dramacie relację między Andrzejem a Carlosem przedstawia w jakiejś kontrze do zacofanego otoczenia, które albo jest rasistowskie, albo homofobiczne. Także rozwiązanie zagadki zaginięcia Kubańczyka ma silnie zasugerowany podtekst nienawiści względem homoseksualisty, który, choć nie jest wyrażony wprost, to robi, co może, by czytelnik/widz nie miał wątpliwości. No i dobrze, można i tak. Co prawda miałem tu i ówdzie wrażenie, że autor próbuje przybliżyć nam w ogóle fakt istnienia czegoś takiego jak romans między dwoma mężczyznami, ale być może to moja wina. Bo wiedzą państwo, lubię sobie podróżować w czasie, i zdarza się, że mi się rok pokiełbasi. Wyglądam przez okno: no nie, wciąż 2025. To może Bałczewski też podróżuje i kiepsko wylądował. Złośliwości na bok: pewne zapóźnienie tego dramatu względem dyskursów emancypacji oraz sposobów opowiadania o nieheteronormatywności swoją analogię znajduje także w tekstualnej realizacji antyżydowskiej kampanii w 1968 roku. Bałczewski sięga po kilka chwytów, które już jakiś czas temu zdążyły się zestarzeć i poza zarysowaniem wątku nie próbuje zaoferować nic więcej. Trochę szkoda.
Wątpliwości budzi też jeszcze kilka rzeczy. Skupię się na dwóch. Pierwszą z nich jest wiek bohaterów. O Carlosie wiemy, że jest studentem, ma około 20 lat. Andrzej natomiast jest… nastolatkiem. Autor nie podaje co prawda jego wieku wprost, jednak są pewne sugestie, że ma mniej więcej 15 lat. Dość osobliwy to pomysł, bo jednak różnica wieku między jednym a drugim jest kolosalna, jeśli weźmiemy pod uwagę psychiczną dojrzałość. Innymi słowy: student uganiający się za nastolatkami jest postacią dosyć niepokojącą i podejrzaną. Druga kwestia to… szachy. Tytułowa metafora wydała mi się niezbyt pogłębiona i w zasadzie można by tego MacGuffina (przedmiot lub miejsce, które ma popychać akcję do przodu) zastąpić czymkolwiek innym. Mogłyby to być bierki, gra w klasy, kauczukowe piłeczki, kolekcjonowanie świeczek z tortów urodzinowych (ach, ten płomień, który skraca świecę jest zupełnie jak nienawiść skracająca ludzką duszę). Metafora szachów (spopularyzowana przez serial Gambit królowej, ale obecna w literaturze od jakiegoś czasu – vide Stefan Zweig i jego Nowela szachowa) nie tylko nie realizuje się we właściwej pełni i głębi, lecz także… w poprawności. Bałczewski, jest to dość dobrze widoczne w tekście, niespecjalnie chyba rozumie zasady królewskiej gry. Przede wszystkim nie spotkamy się z sytuacją, w której zawodnik wykrzyknie „Szach Mat!” – nie ma to sensu. Do tego niemożliwym jest sytuacja, w której „Ojciec Krisa zbija króla” (jak opisują didaskalia). Jest to wbrew podstawowej logice gry.
Niewiele napisałem o głównym zarzucie, który mam wobec dramatu. A zarzutem tym jest: sposób w jaki potraktowana została kwestii prawdy. Albo inaczej: fakt, że ta problematyka w ogóle została podjęta. Być może warto byłoby o tym wspomnieć wcześniej – w końcu na pytaniu „czym jest prawda?” opiera się cała sztuka – jednak zostawiłem to z premedytacją na koniec, jakby nie warto było marnować na te rzeczy czasu. Otóż – w mojej ocenie Bałczewski mógłby spokojnie kwestię prawdy porzucić i nie patrzeć nawet w jej stronę. Stawiam tu nie tyle zarzut pod adresem autora, ile raczej pewnej banalności dyskusji o tym, czym ta cała prawda jest. Bo czy bez uruchamiania filozoficznej maszynerii da się cokolwiek na ten temat powiedzieć (ba, nawet z całą filozofią jesteśmy w kropce)? Czy wyjdziemy poza dość tandetne sofizmaty? No i najważniejsze: co nam to właściwie da? Ponieważ godzina – która wyznacza cezurę czasową dramatu w ramach SND – to zbyt mało, by obracać kota prawdy ogonem i marnować czas, który można wykorzystać na poprawienie rzeczy znacznie w tym tekście ważniejszych. Do takich należy moim zdaniem wątek syna, który odkrywa, że jego ojciec był osobą nieheteronormatywną. Przemyślenie tej opowieści, być może nawet w jakimś trybie eksploracji psychologii bohaterów (jak się z tym Krzysztof czuje? czy zmienia to coś w jego życiu? czy ta historia jest czymś więcej niż tylko reporterskim come backiem?), znacznie wzbogaciłoby Szachy. No i ta metafora mogłaby nieco lepiej zatańczyć, gdyby ścisłe zasady poruszania się po planszy odnieść do determinizmu losów Andrzeja.
Mimo tych wszystkich zarzutów większego i mniejszego kalibru oraz utyskiwań na zbiór głupotek i bzdur, dramat Bałczewskiego jest sprawnie i angażująco napisany. I być może ten zgubiony potencjał sprawia, że odczuwam nieco silniejsze niż zwykle rozczarowanie. Przyznam szczerze – w trakcie czytania po prostu wsiąkłem. Autor sprawnie operuje językiem i strukturą utworu dramatycznego, czyta się to dobrze. Potencjał dramatu wykorzystała reżyserka czytania performatywnego, Żenia Dawidenka, adaptując z dużym wyczuciem rodzinną historię Krzysztofa. I ponownie, jak w wypadku lektury, w pełni wciągnąłem się w opowieść. Dlatego jedyne, co mi zostaje, to napisać: szkoda. Mam jednak nadzieję, że Bałczewski będzie nad tym tekstem jeszcze pracował, być może Szachy to szkic czegoś zdecydowanie lepszego.