„Mąż i żona” Aleksandra Fredry w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Zuzanna Liszewska-Soloch w portalu Teatrologia.info.
„Wiersz jest muzyką” – powiedziała w jednym z wywiadów odtwórczyni roli Justysi Maria Dębska. Ponadczasowa komedia Fredry o czworokącie zdradzających i zdradzanych jest napisana niemal jak muzyczna partytura – jedenastozgłoskowcem monologi, ośmiozgłoskowcem dynamiczne dialogi. W tej Fredrowskiej muzyce na scenie Teatru Polonia co i rusz wybrzmiewa przedniojęzykowe „ł”. Aktorzy – szczególnie Małgorzata Kożuchowska kreująca postać Elwiry – grają z ogromną emfazą, w sposób bardzo przerysowany. Kożuchowska, jak na dobrze wykształconą żonę z wyższych sfer przystało, gra też przez chwilę na… klawesynie.
Spektakl zaczyna się jak opera, a może raczej operetka. Podniesienie kurtyny przed I i II aktem poprzedza krótka uwertura (muzyka baletowa z II aktu opery Stanisława Moniuszki Hrabina) i na tym – nie licząc epizodu klawesynowego i melodii wiersza – rola muzyki w tym Mężu i żonie niemal się kończy (pomijając jeszcze jej krótkie akordy towarzyszące np. chwili rozsypania listów przez Elwirę). Tylko postaci niewątpliwe pozostają operowe/operetkowe.
Kiedy spektakl się zaczyna widzimy panią Elwirę na szezlągu (bez przerwy sprawdzającą jak prezentuje się jej poza) i jej kochanka Alfreda (Jędrzej Hycnar), siedzącego nieopodal i uderzającego o blat stołu szpicrutą. Oboje są śmiertelnie znużeni, choć wyrzucają z siebie potoki słów, prześcigają się w oszustwach i flirtach, podobnie jak mąż Wacław (Marcin Hycnar) i służąca Justysia. W tej pierwszej scenie widz może być przekonany, że widzimy znudzonych sobą małżonków, a nie kochanków i choć chwalący Męża i żonę w Obrachunkach fredrowskich Tadeusz Boy-Żeleński wiele miejsca poświęcił kwestii instytucji małżeństwa, dowodzi to, że komedia dotyka szerszej niż samo małżeństwo kwestii miłości czy relacji międzyludzkich – przede wszystkim tych „salonowych”, powierzchownych, na pokaz (przy ludziach mąż okazuje żonie wiele atencji), czy pewnych trendów obyczajowych, które mimo upływu czasu aż tak bardzo się nie zmieniają. Choć współcześnie brzydzą nas konwenanse, w bliskich relacjach nadal toczymy niezliczone ilości gier, a na drugiego człowieka patrzymy przez pryzmat własnych wyobrażeń czy mód.
Alfred, „przyjaciel domu”, osładza czas opuszczonej przez lwa salonowego Wacława Elwirze, zmuszonej przez męża do zdrady, co, a jakże!, nie przeszkadza mu szukać zapomnienia także w ramionach wychowanej z panią jej ponętnej przyjaciółki – pokojówki romansującej z kolei również z panem domu…
W przywołanych już Obrachunkach Boya-Żeleńskiego możemy przeczytać: „komedia, której elegancji, dowcipu i cynizmu mogłyby pozazdrościć bulwary paryskie, powstała w 1821 roku na głuchym Podkarpaciu, w języku, w którym pisał Piotr Skarga”. Można dodać, że napisał ją w młodości Fredro rozmiłowany w niewieścich wdziękach, pisujący nieprzyzwoite wiersze i zakochany w kobiecie poślubionej innemu…
Rok później sztuka została wystawiona we Lwowie i od tej pory, mimo iż oburzała współczesnych autorowi, królowała na polskich scenach, w XX wieku chwalona nie tylko przez Boya, ale i np. Bohdana Korzeniewskiego, który ją wystawił z powodzeniem w 1949 w Teatrze Polskim, przenosząc w realia Warszawy czasów Królestwa Kongresowego i wydobywając cyniczne zakończenie.
Warto przypomnieć, że Krystyna Janda, szczególnie ceniąca twórczość Fredry, grała między innymi Elwirę na scenie Teatru Powszechnego u boku Joanny Żółkowskiej, Janusza Gajosa i Piotra Machalicy w realizacji Męża i żony w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego, której premiera odbyła się 29 października 1993 roku. Wspomina, że była to statyczna inscenizacja. Ona jako reżyser postawiła na ruch, rozwibrowanie swoich postaci, których wszędzie pełno. Z pewnością ten zabieg się udał, szczególnie u knującej intrygi, młodzieńczej i temperamentnej Justysi, pokojówki rodem z komedii dell’arte, jednocześnie całkiem chłodno kalkulującej, który romans bardziej jej się opłaci.
Nie sposób nie wspomnieć o postaci kamerdynera (Tomasz Drabek), ospałego lub pijanego, który dużo wie. Jego wejścia na scenę wywołują za każdym razem śmiech widowni.
Przywołania warta jest scena rozmowy męża i żony, przerywana momentami długiego, niezręcznego milczenia. Żona drażni męża dosłownie wszystkim, jest przez niego nieustannie strofowana, choć, gdyby nie krępujące ich ledwie dwa lata małżeńskie więzy, mogliby tworzyć dobraną i intrygującą parę. Tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą, przywiązani do wyobrażeń współmałżonka w swojej głowie, szukają wrażeń w innym towarzystwie… Przełamaniem „operowej” konwencji spektaklu jest natomiast scena wzajemnej demaskacji małżonków, w której wyjść muszą ze swoich dotychczasowych uładzonych, misternych, eleganckich, koturnowych ról. Elwira, robiąc wykład o męskiej niewierności i wysokich wymogach męskiego rodu wobec kobiet, po przyłapaniu Wacława in flagranti z Justysią upuszcza plik listów od Alfreda. Z przybranych póz męża i żony przez chwilę zostają tylko pastelowe kolory ich kostiumów korespondujące idealnie ze stonowanymi, jasnymi barwami salonu, w którym rozgrywa się akcja, a porywa ich prawdziwa złość. Są siebie warci, choć skorzy do wzajemnego prawienia morałów. Justysia usiłuje powstrzymać Wacława przed zebraniem kompromitujących Elwirę miłosnych listów, wcześniej skrzętnie ukrywanych przez panią domu nawet przy ołtarzyku czy za portretem męża. Jednak nie udaje jej się to i w tym momencie symbolicznie traci szansę na kontrolowanie sytuacji, dalsze owijanie sobie wszystkich wokół palca. Niedługo jednak wszyscy powrócą do swoich ról, co najdobitniej pokazuje finał, w którym zastygające w wystudiowanych pozach pary znów zamieniają się miejscami…