EN

9.09.2024, 16:49 Wersja do druku

Nic tak nie ożywia liceum jak trup

„Heathers” Laurence’a O’Keefe i Kevina Murphy’ego w reż. Agnieszki Płoszajskiej w Teatrze Syrena w Warszawie. Pisze Agnieszka Serlikowska w Teatrze Dla Wszystkich.

fot. Krzysztof Bieliński / mat. teatru

Na początku był film z końca lat osiemdziesiątych XX wieku z Winoną Ryder i Christianem Slaterem. Obraz, przetłumaczony jako „Śmiertelne zauroczenie”, przełamywał schematy ówczesnego amerykańskiego kina młodzieżowego. Ostry, niegrzeczny, makabryczny, w Polsce zaginął gdzieś w pamięci nawet takich kinomanów jak mój ojciec. W USA, na fali nieustannego wykopywania filmów jako podstawy fabuły musicali, „Heathers” zyskały drugie życie w 2009 r., ale nigdy nie trafiły na Broadway. Prawdziwą furorę tytuł ten zrobił dopiero na West Endzie. Urzekł tam nie tyle krytyków, co młodszych widzów, którzy żywiołowo reagowali na co pikantniejsze teksty czy sceny i przebierali się za bohaterów spektaklu. Wydaje się, że właśnie z tą legendą „Heathers” trafiły do Teatru Syrena w Warszawie.

Tytuł „Heathers” odnosi się do liczby mnogiej imienia Heather. W musicalu noszą je aż trzy bohaterki o charakterystycznych kolorowych strojach imitujących kostiumy cheerleaderek. Jak przystało na fabułę z amerykańskiego liceum, to bardzo popularne i raczej wredne dziewczyny z wcieleniem zła – Heather Chandler (Aleksandra Gotowicka) na pozycji liderki. Tytułowe trio rządzi szkołą i jako jedyne nie doświadcza nękania ze strony rówieśników. Każdy zatem chce zostać Heather. Na skutek talentu do podrabiania ręcznego pisma udaje się to głównej bohaterce spektaklu Veronice Sawyer (Natalia Kujawa). Łamanie swoich przekonań w zamian za ochronę grupy, szybko zaczyna jej jednak ciążyć. Szczególnie, gdy poznaje tajemniczego nieznajomego z zamiłowaniem do poetów wyklętych – JD (Maciej M. Tomaszewski). Inteligentny, potrafiący się bronić i samodzielnie myśleć chłopak ma tylko jedną wadę. Uważa, że sam może wymierzać sprawiedliwość, po kolei pozorując samobójstwa co podlejszych rówieśników.

Akcja musicalu toczy się w 1989 roku, co zbliża ją epoce powstania filmu, nie tylko w kontekście braku telefonów komórkowych, ale też podejścia do żartu. Idąc na spektakl, trzeba przygotować się na dużą dozę czarnego humoru, często rodem ze skeczów pisanych przez raczej mało wrażliwych społecznie nastolatków. Będziemy zatem żartować i ze zmarłych licealistów i z ukrytego homoseksualizmu samców alfa, którzy lata temu „umoczyli razem wędki”. Ten dowcip, jak to w szkole, czasem wypada oczyszczająco bezpretensjonalnie, innym razem wywołuje ciarki żenady. Miejsce akcji wpływa również na liczbę informacji kontekstowych. W „Heathers” znajdziemy odniesienia do kultowego w USA „Klubu winowajców” – kolejnego filmu o nastolatkach tym razem z 1985 r., ale również sieci sklepów 7-Eleven, czy napoju sporządzanego z aromatyzowanego lodu – slushie, do którego nawiązuje piosenka „Zetnij mózg” („Freeze Your Brain”). To wszystko, jak również szybkie tempo spektaklu i piosenki naszpikowane treścią, nie zawsze w pełni docierającą do ucha widza, sprawiają, że polskie „Heathers” nie do końca mogą wydawać się proste w pierwszy odbiorze.

I tu zawsze pojawia się pytanie o grupę docelową tego typu spektakli. Coraz większa liczba wielbicieli musicali w Polsce, tanie linie lotnicze i dostępność źródeł internetowych sprawia, że my, fani – bo sama do tej grupy się zaliczam – zazwyczaj doskonale wiemy na co i dlaczego idziemy, czerpiąc radość z zobaczenia konkretnego tytułu w bardziej lub mniej zmienionej inscenizacji, w polskim tłumaczeniu ze znanymi aktorami z rodzimych scen. Otwiera to oczywiście puszkę Pandory z dyskusją o teatrze mieszczańskim, którą pozostawiam mądrzejszym od siebie. Z perspektywy tego konkretnego musicalu osoba, która przychodzi na „Heathers” po raz pierwszy bez znajomości fabuły lub piosenek, może się jednak dość mocno pogubić.

Miejmy nadzieję, że na krótko. W tej kolorowej, nieco krzykliwej formie, kryje się przecież coś więcej niż ładni, dobrze tańczący i świetnie śpiewający ludzie. W inscenizacji w reżyserii Agnieszki Płoszajskiej i z tłumaczeniem Jacka Mikołajczyka widać i słychać również dojrzałe oraz potrzebne tony. Charaktery dzieci wynikają wprost z zachowań rodziców, niemal za każdym odpychającym uczynkiem kryje się złożony związek przyczynowo-skutkowy, prawie nikt nie okazuje się do końca dobry ani zły, a nauczyciele są zbyt zaangażowani we własne problemy i aspiracje, by skupić się na uczniach. W spektaklu pojawia się także rzadko widoczny wciąż w popkulturze wątek stosowania antykoncepcji, eksponowany jest również motyw szkodliwości rozpowszechniania nieprawdziwych informacji, czy też źle rozumianej popularności.

Jednak największą siłą „Heathers” jest główna bohaterka – Veronica. Dziewczyna lekko dziwaczna, nadekspresyjna, potrafiąca zawrócić ze źle obranych dróg, ale przede wszystkim sprawcza, również w kontekście własnej seksualności. Veronica w ostatecznym rozrachunku nie wybiera miłości, a życie ludzi, którzy zgotowali jej w liceum piekło, w imię wyższego dobra, którego poszukuje w swoich rówieśnikach. To kobieta świadoma swoich błędów, czuła, ale i asertywna, momentami bezceremonialnie kąśliwa. Kreująca tę rolę Natalia Kujawa jest zjawiskowa, zarówno aktorsko jak i wokalnie. Wbrew pewnemu naturalnemu krzykliwemu rytmowi tego musicalu, któremu poddaje się część obsady, różnicuje ona poszczególne wykonania, wprowadzając do każdego z nich rozmaite napięcie i emocje. Za jej głosem można podążać, by nie zagubić się w kolorowym scenicznym chaosie. Partnerujący jej Maciej M. Tomaszewski jako JD hipnotyzuje widzów balansując pomiędzy psychopatą a zranionym chłopcem, którego wszyscy chcemy przytulić i uwolnić od despotycznego ojca. Piosenki „Siedemnaście” („Seventeen”) w wykonaniu obojga, w szczególności wspólnych harmonii tych aktorów, mogłabym słuchać w zapętleniu. Nie sposób zapomnieć również o Aleksandrze Gotowickiej w roli Heather Chandler. To wielka sztuka wykreować czarny charakter, papierowy, bo właściwie bez zalet, w taki sposób, by stworzyć najbardziej lubianą przez widza postać spektaklu.

„Heathers” to kolejna bardzo sprawna realizacja Teatru Syrena. Zgrabna, kolorowa, przykuwająca wzrok choreografią i scenografią. Pod względem samego materiału źródłowego, w szczególności jego rubasznego humoru, czasem zbyt krzykliwie podchodzącego do bardzo poważnych tematów, pozostawia jednak pewien niedosyt, którego nie przykryją do końca doskonali odtwórcy trzech głównych ról.

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła