Marta Bizoń: Jestem Włoszką. Z temperamentu. I z urody może też. Włoszka jest przebojową kobietą, potrafiącą postawić na swoim i zadbać o swoje interesy. Odważna i pełna ekspresji. Ja też przyznaję się do skoków emocji. Raz jest uśmiech, a raz łzy…
Jak to jest z tymi emocjami u ciebie? Czy naturalna żywiołowość i ekspresja pomagają ci w aktorstwie czy są przeszkodą?
Bardzo mi pomagają, nie wyobrażam sobie wykonywania zawodu bez emocji. Oczywiście dla kogoś, kto stoi z boku, może wydawać się to chorobliwe… Każdą postać, którą gram, przepuszczam przez siebie i własne emocje, wchodzę w to całą sobą – Martą Bizoń. W każdej roli próbuję przemycić albo dodać wiele z siebie. Po przekroczeniu progu garderoby i sceny jestem aktorką. To nie znaczy wcale, że udaję. Nigdy nie zastanawiam się, kiedy gram: czy trzeba płakać? Ten płacz przychodzi na scenie sam. Śmiech też. Czasem popadam ze skrajności w skrajność, bo jestem emocjonalną osobą. To się przenosi na dom, wracam i muszę się zająć dziećmi, sprzątaniem, lekcjami. Ale cały czas buzują we mnie emocje ze sceny. Potrzebuję czasu, aby wylądować na ziemi. Najlepiej wtedy wejść do łazienki, powiesić pranie…
Które emocje na scenie są ci bliższe: smutek czy radość?
Zawsze wolałam śmieszyć, dawać radość. Zagrałam dużo ról komediowych, ale też sporo dramatycznych. Z każdej z tych ról zagranych w ciągu 25 lat jestem dumna – niezależnie, czy była główna czy epizodyczna. Zawsze to dla mnie była perełka, ważne wyzwanie! Nigdy nie pożałowałam, że wybrałam ten zawód.
Coś z tym twoim włoskim temperamentem musi być na rzeczy, bo to ciebie Paweł Szumiec obsadził w spektaklu poświęconym Neapolowi, miastu o żywiołowej energii. Neapolitańczycy rozmawiają, jakby krzyczeli, na ulicach śpiewają, gotują, słychać klaksony, dzwony kościelne, nawoływanie dzieci. Nad Via Tribunali zawsze powiewa pranie. Tę atmosferę udało się pokazać w spektaklu Neapol. 19.03 granym w Teatrze Ludowym przez sześć lat. Jak do tego doszło?
Paweł Szumiec zaproponował mi rolę w spektaklu muzycznym o Neapolu w 2002 roku i z wielkim entuzjazmem podeszłam do tej propozycji, ale okazało się, że jestem w ciąży i to zagrożonej. Nie mogłam pracować. Wtedy powiedział, że nie wyobraża sobie tego spektaklu beze mnie i poczeka! Czekał ponad rok, ale potem praca szła nam szybko i sprawnie, bo naprawdę czuję te klimaty. Ten rytm, ciepło, bicie serca i ten nerw, kiedy trzeba krzyknąć. To wiem! Śmieję się, bo nigdy nie jestem ponura, a moja rodzina to rodzina iście włoska! Rzeczywiście krzyczę, podobno to układa się nawet w jakąś melodię. Ale po 15 minutach jest po burzy i wtedy przypomina mi się film z Louisem de Funèsem Żandarm w Nowym Jorku, w którym pokazana jest włoska rodzina. Matka seniorka rodu rządzi wszystkim. Widzę dokładnie ten obraz. Ona, w czarnej sukience, gestykuluje co, kto i gdzie ma zrobić. I ja taka jestem, więc pieśni opowiadające o różnych skrajnych uczuciach, rozterkach serca, rozstaniach i powrotach są mi bliskie. Wśród 16 neapolitańskich pieśni, w każdej z nich odnalazłam cząstkę siebie. To znakomita liryka, na przykład wiersz Usteczka Gabriela D’Annunzio, śpiewam też tradycyjną pieśń Madonna dell’ Arco, a płacz i emocje nie całkiem są wyreżyserowane. Spektakl dał mi się spełnić w całej gamie uczuć i środków wyrazu.
Byłaś kiedyś w Neapolu?
Byłam tuż po maturze i nieudanym egzaminie do PWST. W czasie wakacji wyruszyliśmy całą rodziną zwiedzać Italię, wielkim autobusem typu Jelcz. Kiedy zatrzymaliśmy się w Neapolu, trwał akurat festyn. Ludzie bawili się na ulicy, tańczyli, rzucali serpentyny, była muzyka i wino. To był 1990 rok i u nas się czegoś takiego nie widziało. Z nosem przylepionym do szyby chłonęłam tę atmosferę i pomyślałam: „Boże, co za cudny świat! Chcę w nim być!”.
Mama pozwoliła mi wyjść z autobusu po eskortą taty i wmieszaliśmy się w ten kolorowy, bajeczny tłum. Widziałam nabożną Marię idącą do kościoła i zalotne dziewczyny stojące na rogu. Wieczny festyn, nieustająca zabawa. To wszystko jest w spektaklu i na płycie Neapol, wydanej przez Agencję Artystyczną „BUM-BUM” mojego męża. Piosenki neapolitańskie wykorzystuję nadal na koncertach. Ludzie pamiętają spektakl, który miał znakomite recenzje i kupują płyty. Wielokrotnie później zwiedzałam Italię, byłam w Rzymie z córką Matyldą, a dziesięć lat temu dałam koncert w Instytucie Polskim. Ten kraj ciągle mnie przyciąga, czuje się tam rytm życia, który być może jest wolniejszy, ale bardziej intensywny.
Wspomniałaś, że po maturze nie dostałaś się do krakowskiej PWST. Jak to się stało, że jednak zostałaś aktorką?
Wiedziałam od dziecka, że będę aktorką. Pamiętam, jak moja mama wracała z zebrania w szkole podstawowej i mówiła: nie możesz tylko ty stale mówić wierszyków i ciągle występować! Obrażałam się, że nie gram „pierwszych skrzypiec”, musiałam być najlepsza! Zawsze podnosiłam rękę. Mnie wybierz, wybierz mnie! Wychowawczyni mówiła: Martuniu, inne dzieci też chcą wystąpić! „Ale ja jestem najlepsza!” – stwierdzałam. Nie tylko mówiłam wierszyki, ale śpiewałam. Moi rodzice kochali muzykę: ojciec grał na gitarze, mama śpiewała. Kupowali płyty i kolekcjonowali zeszyciki „Rewia przebojów” popularnych piosenkarzy: Vondrackowej, Gotta, Sośnickiej. W nich były nuty i tekst. Do dzisiaj mam te wydawnictwa. Brałam je i wkładałam głowę do pralki automatycznej, bo w bębnie był pogłos i śpiewałam. Potrafiłam tak parę godzin przesiedzieć z głową w pralce i prześpiewać wszystkie przeboje. Pewnego razu babcia przerwała mój występ wtargnięciem do łazienki. Tak się zestresowałam, że wyciągnęłam głowę, ale zostawiłam zeszycik. Potem mama włożyła pranie. Jak dziś pamiętam jej włoski okrzyk, kiedy je wyjęła. Książeczka się wyprała z ubraniami, kawałeczki papieru poprzyklejały się do wszystkiego. Udawałam, że o niczym nie wiem…
Gdy śpiewałam w spektaklu Marty Stebnickiej Zabłąkane gwiazdy, przypomniałam sobie śpiewanie w bębnie pralki. I marzenia, żeby kiedyś stanąć na wielkiej scenie w blasku świateł i zobaczyć widownię. Myślę, że nic się nie dzieje przypadkiem. Za pierwszym razem na egzamin do PWST przygotowałam utwór Jana Pawła II i po prostu go odklepałam. Po sześciu zwrotkach komisja miała dosyć i nie znalazłam się na liście. Kiedy wróciłam do Wadowic, pomyślałam, że nie będę siedzieć w domu i dostałam się na polonistykę na Uniwersytet Śląski. Przez rok chłonęłam wielką literaturę i ze świeżym zapasem wiedzy i większą dojrzałością ponownie podeszłam do egzaminu na PWST. Tym razem się dostałam!
Jesteś już na studiach, w Krakowie, otoczona wybitnymi osobowościami. Dalej chcesz być najlepsza?
Byłam szczęściarą. Już na drugim roku zagrałam w Starym Teatrze u Adama Sroki w Wilku stepowym Hermanna Hessego postać Marii u boku Elżbiety Karkoszki i Marka Kality! Dla mnie to było niesamowite wyróżnienie. Na trzecim roku wypatrzył mnie na egzaminie Jerzy Jarocki i zaangażował do roli Anusi w Śnie srebrnym Salomei. Strasznie się stresowałam na próbach, w obecności tak wielkiego człowieka teatru, byłam szczęśliwa, że wybrał mnie do roli małej, ale znaczącej. Do dziś czuję się zaszczycona! Na trzecim roku studiów przeżyłam niesamowitą przygodę na planie filmowym Listy Schindlera u Stevena Spielberga. Poszukiwano trzech tancerek: wybrano mnie, Ewę Kaim, koleżankę z roku, i Małgorzatę Urbańską. Ćwiczyłyśmy układ choreograficzny profesor Joanny Gajdy pod skoczną niemiecką piosenkę kabaretową. Nikt nie przypuszczał wówczas, że scena kabaretowa jest tak ważna i otworzy film, który dostanie Oscara.
Dyplom PWST zdałam śpiewająco rolą Roxie Hart, którą przygotowałam pod okiem Mieczysława Grąbki w spektaklu muzycznym Chicago. Opiekunem naszego roku był profesor Jerzy Trela, z którym przygotowaliśmy Ożenek Gogola, zagrałam Fiokłę i za tę kreację dostałam nagrodę na Przeglądzie Szkół Teatralnych w Łodzi. Nie śmiałam nawet myśleć, że kiedyś stanę z Jerzym Trelą razem na scenie. A tak się stało, w Teatrze STU! A po dyplomie pojawił się Jerzy Fedorowicz, który zaproponował mi etat w Teatrze Ludowym. Doskonale pamiętam swój pierwszy spektakl Czerwone nosy, a później sukces we Wrocławiu, wygrałam XVI Festiwal Piosenki Aktorskiej. Role posypały się jak deszcz.
Masz takie, które utkwiły ci w pamięci najbardziej?
Każda rola niosła inny bagaż emocji i wrażeń. Antygona w Antygonie Sofoklesa w reżyserii Włodzimierza Nurkowskiego była moją pierwszą dużą rolą dramatyczną. Byliśmy z nią na Festiwalu w Edynburgu i graliśmy po angielsku, wcześniej mieliśmy zajęcia z profesorem z Oxfordu, który uczył nas akcentu. Miałam sny, że zaczynam monolog, a cała widownia się śmieje, bo źle mówię. To był tylko sen. Ale po przyjeździe do Polski na pierwszym spektaklu, kiedy patrzę w oczy Ismenie (czyli Kasi Krzanowskiej) nie mogę sobie przypomnieć monologu ani po polsku, ani po angielsku – biała plama! Eteokles – Polinejkes – pogrzebać!, mówię i schodzę ze sceny.
Bierzesz udział w spektaklach muzycznych i dużo śpiewasz. Także w jidysz. Jak trafiłaś do ostatniego klezmera Galicji, nieżyjącego już Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana?
Leopolda poznałam w 1996 roku w Klezmer Hois, mówił, że ma córkę Martunię i tak od słowa do słowa zaczęliśmy pracować razem, a Jacek Cygan zaczął pisać dla mnie piosenki. Rodzynki z migdałami, w którym co roku występowałam na Festiwalu Kultury Żydowskiej, to muzyczny spektakl Leopolda. Z tym programem zjechaliśmy świat cały. Kiedy w 2009 roku zabrakło taty, Leopold zastąpił mi ojca. Zawsze można było na niego liczyć. Odnoszę wrażenie, że on nadal jest, że zatelefonuje. Był na wszystkich naszych uroczystościach rodzinnych: ślubie, komuniach dzieci i urodzinach. Nie wyobrażam sobie ich bez niego…
Wspomniałaś miejsce Klezmer Hois na krakowskim Kazimierzu. Ale i ty na Kazimierzu mieszkasz. Stało się tak celowo czy z przypadku?
Wynajmowałam w Krakowie różne mieszkania, ale maleńkie mieszkanko przy ulicy Józefa dało mi tyle radości i energii, że poczułam się tutaj świetnie. Kamienica żyła dzień i noc, inne mieszkania zamieszkiwali aktorzy z różnych krakowskich teatrów, na parterze działa Galeria Szalom, w ogródku gwar wernisażowych gości, na balkonach wisiało pranie. Czułam się tu bezpiecznie, bo wiedziałam, że kiedy zapukam do czyichś drzwi, to mi otworzą i pomogą jak prawdziwa włoska rodzina! Zmieniłam adres na Kazimierzu, ale nie wyobrażam sobie mieszkać gdzieś indziej niż w Krakowie. Pokochałam to miasto… Tu mam rodzinę, przyjaciół i kiedy powracam z podróży, widząc napis „Kraków”, mówię sobie – jestem w domu!
Grasz i śpiewasz ostatnio w Krakowskiej lekkości bytu w reżyserii Łukasza Czuja, spektaklu Sceny Pod Ratuszem, opowiadającym o miejscowej bohemie, o minionych osobowościach jak Piotr Skrzynecki czy Szajbus… Zostałaś wyróżniona w rankingu najlepszych aktorów krakowskich w ubiegłym roku. Czujesz się aktorką spełnioną?
Z wyróżnienia się cieszę, wzruszyłam się, kiedy Łukasz Maciejewski napisał: „Marta Bizoń jest nam potrzebna jak słońce”. Ale ja nie potrzebuję wymiernych nagród, statuetek, nie chcę być celebrytką. Mnie jest dobrze na krakowskim podwóreczku. Miło mi, kiedy obcy ludzie spotykają mnie na ulicy i okazują sympatię, podchodzą i mówią: poznaję panią. Kiedyś odprowadziłam dzieci do szkoły muzycznej i na Kazimierzu idę z siatkami, jak taka matka Polka. Na ulicy widzę panią w futrze, z uśmiechem, która otwiera szeroko ramiona i mówi: „O Boże, jak ja panią kocham!”. Prawi mi komplementy. Słucham i mówię: „Dziękuję bardzo za dobre słowo!”. Pani na to: „To nie jest dobre słowo. To jest de facto!”.
To jest mi potrzebne. Nie potrzebuję bmw, mnie naprawdę cieszą drobne rzeczy.
Na przykład?
Kiedy sobie kupię nowe, błyszczące kolczyki. Im bardziej się błyszczą, tym większa radość. Tu nie chodzi o złoto ani o brylanty. Ale o ten błysk!
MARTA BIZOŃ – urodziła się w Wadowicach i uczęszczała do Liceum Ogólnokształcącego im. Marcina Wadowity. Studiowała na Wydziale Aktorskim PWST w Krakowie, była laureatką XVI Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu i stypendystką Ministra Kultury i Sztuki i Prezydenta miasta Krakowa. Od 25 lat występuje nieprzerwanie na deskach Teatru Ludowego, gościnnie zagrała we wszystkich krakowskich teatrach. Występowała w Operze Krakowskiej, Teatrze Variété. Odbyła wiele tras koncertowych w kraju i za granicą, między innymi podziwiała ją publiczność Anglii, Danii, Francji, Szwecji, Niemiec, USA, Włoch, Ukrainy i Szkocji. Śpiewała w Piwnicy Pod Baranami i w Lochu Camelot. Zagrała w dziesięciu filmach, między innymi w Liście Schindlera (reż. Steven Spielberg), w Sławie i chwale (reż. Kazimierz Kutz), w Quo vadis (reż. Jerzy Kawalerowicz). W Zakochanym Aniele (reż. Artur „Baron” Więcek) wcieliła się w postać Irenki Rajskiej. Występowała w cyklicznych programach telewizyjnych – między innymi w Spotkaniu z Balladą. Przez kilka lat pisała felietony w „Gazecie Krakowskiej”, które zostały zebrane przez wydawnictwo Nobilis w książce Zapiski artystki. Nagrała dwie autorskie płyty Neapol (2007) i Tu i Tu ( 2014) wydane przez Agencję Artystyczną „Bum Bum” Roberta Lubery, znanego kompozytora i gitarzysty. Obecnie gra Halinkę w serialu TVN Zakochani po uszy. Ma dwójkę dzieci: Matyldę (17 lat) i Mateusza (12 lat).