Logo
Recenzje

Najlepszy spektakl o transformacji

9.04.2025, 09:19 Wersja do druku

„Azoty Fiction” Alfreda Kawuli i Łukasza Czuja w reż. Łukasza Czuja w Teatrze im. Solskiego w Tarnowie. Pisze Anna Pajęcka w dwutygodniku.com.

fot. Artur Gawle

„1989” to perspektywa solidarnościowej elity. „Azoty Fiction” to spojrzenie z dołu – przypadkowych kierowników i robotników, którzy muszą mierzyć się z efektami decyzji podejmowanych przy Okrągłym Stole.

To spektakl, w którym Ryszard Swetru ramię w ramię z mafią pruszkowską planuje sprywatyzować fabrykę Azoty pod Tarnowem (nie mylić z Puławami, choć Ryszard myli – wszelkie podobieństwo do realnych posłów…). Amerykanie polskiego pochodzenia próbują sprzedać pracownikom „know-how”, jak przedsiębiorstwo zburzyć i na jego miejsce wybudować Walesa-Land – polski Disneyland, którego patronem zostanie Lech Wałęsa, a jego wielki pomnik z brązu będzie witał gości. W spektaklu „⁠1989” Katarzyny Szyngiery grający Władysława Frasyniuka Mateusz Bieryt śpiewał: „Pędzę autostradą / do kraju, gdzie sen nasz jest jawą / nareszcie, zamiast zazdrościć, zobaczę świat w pełnej jakości”. W 1994 roku do Tarnowa, a właściwie do podtarnowskich Zakładów Azotowych Tarnów-Mościce (na cześć Ignacego Mościckiego) to właśnie autostradą przyjeżdża asystent ministra finansów i budzi mieszkańców ze snu – po początkowym oszołomieniu kapitalizmem planowana jest sprzedaż kluczowych państwowych spółek. 

Historię w spektaklu uruchamia fotografia zakładowego chóru. Czy istniał naprawdę? Nie wiadomo. Na pewno działała orkiestra, która odnosiła liczne sukcesy – między innymi zajęła czołowe miejsce w konkursie orkiestr dętych zorganizowanym przez Centralną Radę Związków Zawodowych w 1966 roku. Wiadomo o tym, bo ta informacja otwiera jeden z propagandowych filmów zachowanych przez Polską Kronikę Filmową. W tym obrazku mieści się zresztą więcej: żłobki i przedszkola na pięćset miejsc – dziś warunki socjalne nie do wyobrażenia. Poza tym: prężnie działa spółdzielnia mieszkaniowa Jaskółka, rozrastają się pracownicze osiedla domków jednorodzinnych, kombinat wydaje tygodnik „Tarnowskie Azoty”, a biblioteka zakładowa liczy 26 tysięcy tomów. Strach przed widmem prywatyzacji jest więc uzasadniony – naprawdę jest czego bronić.

Nie wiadomo, czy rzeczywistość wyglądała tak samo jak kroniki filmowe. Ja nie wiem – urodziłam się trzy lata po symbolicznym początku transformacji, a kiedy robiono to zdjęcie zakładowego chóru, miałam dwa lata. W moim mieście upadał właśnie przemysł włókienniczy, który zatrudniał część mojej rodziny. Mama miała bezpieczną posadę – całe dorosłe życie przepracowała na Poczcie Polskiej. Dziś ta państwowa spółka rozsyła tysiące wypowiedzeń w ramach grupowych zwolnień, noszą je listonosze do swoich kolegów po fachu. Gdyby moja mama żyła, pewnie i ją by to spotkało. Ojciec padł ofiarą zamknięcia przemysłu już w latach 90. – pracował potem w różnych fabrykach. Słowa „prywaciarz” nauczyłam się więc wcześnie, bo często słyszałam je w domu. Z mlekiem matki wyssałam szacunek do państwa, usług publicznych i niechęć do prywatyzacji. Opowieść tarnowską oglądam więc na pełnej nostalgii. 

Bo to mogłam być ja. I moja historia. A właściwie – historia każdej dziewczyny i każdego chłopaka z robotniczej rodziny, pełnej lub rozbitej. Czyli historia większości. Współczesność. Narratorka, Angelika (Angelika Smyrgała), wraca z miasta do rodzinnego Tarnowa, bo rzucił ją chłopak, Janusz. Nie ma zasięgu, telefon się rozładował, a ona, w majtkach i jednej skarpetce, siedzi w pokoju i nie chce jej się schodzić po ładowarkę do samochodu. Matka poszła do kościoła, więc z nudów sięga po album rodzinny. Pierwsze zdjęcie: „mama z ręką całą w dziarach i w kurtce z napisem «Satana» na zlocie harleyowców” z 1993 roku. Kolejne to właśnie próba Zakładowego Chóru Azoty w Mościcach, matka jest wówczas w zaawansowanej ciąży. A dalej? W albumie widnieje wklejona fotografia z tzw. zasobu publicznego. Znamy ją wszyscy. Leszek Balcerowicz siedzi za biurkiem w gabinecie z czerwonymi ścianami. Za nim pięciu młodych chłopaków. Czwartego od lewej kojarzymy najlepiej – to właśnie młody Ryszard Petru. Dwie dekady później założy własną, neoliberalną partię i będzie walczył o ciągłość radykalnie liberalnej myśli w polskim życiu publicznym.

Tymczasem w Tarnowie jest rok 1994. Swetru pracuje jako asystent wicepremiera i ministra finansów w rządzie Waldemara Pawlaka i Grzegorza Kołodki. Jest młodym ekonomistą świeżo po studiach. Zaczyna swoją karierę od zaangażowania się w wolnorynkowe reformy.

W 1991 roku Azoty zostały przekształcone w jednoosobową spółkę akcyjną Skarbu Państwa, co miało ułatwić ich potencjalną prywatyzację. W konsekwencji w Mościckich Zakładach zjawia się właśnie Ryszard Swetru (Paweł Plewa). Ale zanim dostanie się do gabinetu, na scenie zobaczymy pijanego dyrektora Kandelabra, który półleży na krześle po spożyciu znacznej ilości alkoholu zakładowego – a więc domowego. Jest załamany. Zakład tyle przetrwał, kilkadziesiąt lat historii. Ale czy przetrwa prywatyzację? 

Sceniczny Swetru wydaje mi się zresztą nie odniesieniem do jednej postaci, ale kontaminacją dwóch – Ryszarda i Sławomira. Nawet debatowali ze sobą przy okazji ostatnich wyborów parlamentarnych. Ten drugi przewodzi ugrupowaniu głoszącemu hasła radykalnego wolnego rynku – i choć to może trochę naciągane, dopatruję się też jego śladów w tej scenicznej kreacji: czarny garnitur, czerwony krawat, włosy na żel. Ten wizerunek przywołuje także, choćby niechciane, aktualne skojarzenia. Spektakl oglądam dzień po tym, jak polski parlament przegłosował obniżenie składki zdrowotnej dla przedsiębiorców – czyli ubytek pięciu miliardów złotych z kasy i tak już niedofinansowanej ochrony zdrowia. „Pierwszy krok do prywatyzacji leczenia!” – grzmi lewica, opozycja i nagłówki w co odważniejszych mediach. Wrócił klimat lęku przed wolnym rynkiem wypychającym usługi publiczne. Zakładowe żłobki, biblioteka fabryczna z 26 tysiącami tomów, związki zawodowe organizujące konkursy dla amatorskich orkiestr – jak mówi klasyk – tego nie ma i nie będzie. 

Ale w spektaklu Czuja nie ma nostalgii. Nie ma nawet aktualnej polityki – poza puszczaniem oka od czasu do czasu. Na scenie nikt nie przewiduje przyszłości (bo my już ją znamy, a bohaterowie spektaklu mają szczęście jej nie znać). Tam pije się wódkę i fantazjuje. „O czym marzysz?” – pytają pracownice w kantorku głównego chemika zakładów, Matuszaka (Ireneusz Pastuszak), podczas wspólnego spożycia. Nazywają to dziewczyńskimi spotkaniami, a Matuszak „też jest z Wenus”. Choć mnie się zdaje, że jest raczej z „Breaking Bad”, bo zupełnie jak Walter White i Jesse Pinkman Matuszak z Bogusiem zwanym Młodym (Przemysław Płaczek) produkują „jamniczki” – narkotyki na pokątną sprzedaż. Na końcu okazuje się, że za sukcesem jamniczków stoi kaprolaktam – substancja stosowana w nawozach. To w końcu lata 90. – nie wszystko musi być tym, czym się wydaje z nazwy albo z przeznaczenia (piosenka: „Jest zajebiście, doganiamy «Juesej» / mamy już amfetaminę, a nie klej jak w PRL”). Tu jest kombinat, więc trzeba kombinować, ale i nie przestawać marzyć.

Na przykład Matuszak, zadeklarowany gej przed emeryturą, marzy, że podjedzie tir, z którego wysiądzie „łysy blondyn” z tatuażami i razem dojadą aż po horyzont. „Czyli do Portugalii, bo dalej się nie da” – zauważa przytomnie Grażyna. Grażyna to matka naszej narratorki (która mówi na przykład: „Byłam ciążą przenoszoną, jak cała polska transformacja”). Jest szaloną dziewczyną, której zbyt często łamano serce – więc w końcu postanowiła, że to ona będzie je łamać. Konsekwencją tego łamania jest właśnie Angelika. Kto jest ojcem dziecka? Nie zdradzajmy zbyt wiele.

W 2012 roku w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy Łukasz Czuj wyreżyserował spektakl „Wodewil Legnitz albo ostatnia noc Republiki Weimarskiej”. Tam historia wraca do roku 1933, do tytułowego, wówczas prowincjonalnego, miasta i lokalnego teatrzyku, na chwilę przed dojściem Hitlera do władzy. Czuj pisał o spektaklu: „Scena kabaretowa i wodewilowa staje się groteskowym lustrem dla otaczającego nas szaleństwa, ale też to właśnie teatr okazuje się azylem, gdzie można znaleźć przestrzeń do ocalenia wolności”. W „Azotach…” legnicka scena jest wspomniana jako jedno z miejsc, do których trafia wytwarzany w Tarnowie jamniczek. Takie puszczenie oka do przeszłości. Młody jedzie tam z dostawą, a Matuszak ostrzega go: „Tylko mi tam aktorem nie zostań”. 

Przywołuję legnicką premierę sprzed ponad dekady, bo porównanie z „1989” samo ciśnie się na usta w kontekście tarnowskiego musicalu, ale trzeba uczciwie zaznaczyć – Łukasz Czuj od lat opowiada historię za pomocą zaangażowanych songów, Legnica o tym świadczy. „Azoty…” trafiły na moment, w którym „1989” wykręciło niewyobrażalne w teatrze wyniki sprzedażowe, a do tego przyciągnęło milionową publiczność w Teatrze Telewizji, przypominając, że teatr też może opowiadać atrakcyjnie o transformacji – i wyjść poza własne mury. Nie dalej jak w zeszły weekend płyta z utworami ze spektaklu dostała nagrodę Fryderyka. Wcześniej album udostępniono na Spotify, poniekąd oddzielając go od przedstawienia. Wyszła też książka „1989. Pozytywny mit”. Na „1989” jest szał – to już nie tylko spektakl, to produkt. Podsumuję więc to porównanie takim zdaniem: o ile „1989” to perspektywa solidarnościowej elity – jasne, rewolucjonistów, ale też decydentów kształtujących polityczną rzeczywistość – o tyle „Azoty Fiction” to spojrzenie z dołu. Z poziomu przypadkowych kierowników i robotników, którzy muszą się mierzyć z efektami decyzji podejmowanych przy Okrągłym Stole, nie mając na nie najmniejszego wpływu. To przy tym spektakl łatwy w odbiorze. Jasne, tarnowian cieszy najbardziej – wyłapują konteksty, które mnie, pabianiczance będącej w Tarnowie piąty raz w życiu, zupełnie umykają. „1989” i „Azoty Fiction” też łączy podejście do historii z oddechem, bez przekonania, że opowiadanie jej to kwestia „na śmierć i życie” – albo wcale. 

Nawet jeśli dalszy bieg życia pozostaje niepewny, to wszyscy na tej scenie chcą żyć najlepiej. Sekretarka Beata Kwaściszewska (Matylda Baczyńska, cudowna!) świetnie zna swoją wartość i snuje fantazje o kobiecie przewodzącej zakładem. Na razie jednak na hasło „pokaż” automatycznie rozpina bluzkę, zanim ktoś zdąży dopowiedzieć, że pokazać ma papiery. Księgowa komunistka, która nie może pogodzić się ze zmianą systemu (znakomita rola Ewy Sąsiadek), rozmawia z Bogiem, zwracając się do niego „towarzyszu Boże”. Przekonuje, że modlitwy ateistów liczą się bardziej niż tych, którzy rozmawiają z nim regularnie. O co się modli? O powrót ludowców lub „eselde”, oczywiście. Ma w tym sukcesy („Ostatni raz modliłam się w sierpniu ’80, żeby się im ta cała Solidarność nie udała, no i spełniło się. Bóg zapłać”). Romeczek (Mateusz Śniechowski) to syn „sami wiecie kogo”. Kogo? Nie wiadomo. A przynajmniej ja nie wiem – może dlatego, że nie jestem z Tarnowa. I nawet dobrze się czuję z tą lokalną niewiedzą. Bo w każdym zakładzie lat 90. był taki Romeczek – pociotek, bez kompetencji i bez sensu, który się po prostu pałętał. Chwila… czy tylko w latach 90.?

I takich momentów jest w „Azotach…” dużo. Sam tytuł i plakat spektaklu nawiązują do kultowego amerykańskiego filmu nakręconego przez Quentina Tarantino właśnie w roku potencjalnej prywatyzacji Azotów. Kto tu jest głównym oponentem? Może nie amerykańscy gangsterzy, a związki zawodowe? U Czuja Matuszak, jako przedstawiciel związków, ostatecznie radzi sobie w pojedynkę z całym gangiem pruszkowskim. Dobro zwycięża. Zespół śpiewa: „Azoty walczą, wciąż walczą Azoty / Nie damy wam Azotów / Warszawskie kmioty”. I nie dają.

Jak u Tarantino, tak i tutaj wszystko jest pulpą – mieszanką motywów i wątków, która płynie swobodnie. Spektakl gra na historii i tożsamości, kładąc na łopatki nawet „Potop” Michała Siegoczyńskiego z Teatru Wybrzeże w Gdańsku – produkcję, którą z czystym sumieniem nazwałabym postmodernistyczną sieczką. Taką, która nie zatrzymuje się w pół drogi. „Azoty Fiction” też jadą do końca. Do granic. Zostawiają widza z lekką żenadą (ale miłą!), z nostalgią i z poczuciem, że gdzieś jednak dotarliśmy razem z zespołem. Gdzie? Po horyzont, czyli do Portugalii. Spełnić marzenie o najlepszym spektaklu o polskiej transformacji.

Tekst powstał w ramach projektu ⁠„W drodze. Krytyka teatralna nie tylko w centrum” finansowanego ze środków Funduszu Promocji Kultury Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Tytuł oryginalny

Najlepszy spektakl o transformacji

Źródło:

dwutygodnik.com nr 409/ kwiecień 2025

Autor:

Anna Pajęcka

Sprawdź także