Kiedy myślę o teatrze tej wiosny, przez głowę przesuwają się mi się różne niekoherentne wypowiedzenia: „Wiosna, wiosna, Ach to Ty”; wiosna w teatrze; teatr efemeryda jak wiosenne tulipany; kilkudniowa ekspansja piękna; eksplozja światła i zapachu; teatr eksplozja wzruszenia i radości; ulotność… Za tym tęsknię i marzę, że kolejny spektakl, który obejrzę, wywoła we mnie takie skojarzenia i emocje. Pisze Jolanta Hinc Mackiewicz w felietonie dla portalu Teatrologia.info.
Przeczytałam to, co napisałam trzy lata temu we wstępie do małej książeczki, którą podsumowałam dwadzieścia osiem lat prowadzenia alternatywnego zespołu Teatr Efemeryczny i ze zdumieniem stwierdziłam, że zmieniły mi się akcenty mojego myślenia o teatrze. Ciekawe, czy zmiana punktu widzenia spowodowana jest zmianą mojego punktu obserwacji, bo usytuowana w teatrze repertuarowym, poza teatrem alternatywnym. W mniejszym stopniu uczestniczę w ogólnopolskim życiu teatralnym, niż kiedy mieszkałam koło przesmyku suwalskiego? Czy zmiana myślenia wynika z rozczarowania faktem, że jeżeli chodzi o teatr w ciągu ostatnich trzech lat wzruszenie dotknęło mnie tylko w monodramie Krzysztofa Ławniczaka? A może moje przeświadczenie, że idea movere jest najważniejszą funkcją w teatrze się zdezaktualizowało? Albo po prostu mam mało okazji spotkać twórców myślących podobnie? Moje archaiczne gusta nijak nie przystają do tego, co mogę obejrzeć dziś w teatrze.
A może powinnam zaczerpnąć odwagi od tulipanów, które kilkanaście miesięcy tkwią w ziemi, by wiosną na kilka dni zabłysnąć feerią barw. I nikt nie potrafi im się oprzeć. Ja również zachwycając się nimi, zaczynam zmieniać poglądy na teatr, które wydawały mi się trwalsze od czegokolwiek.
Delectare wydawało mi się dużo mniej ważne. Czasem rzeczywiście epatowałam w moich spektaklach brzydotą, szarością kostiumów, by tym bardziej podkreślić piękno twarzy, dłoni, bosych stóp aktorów, jak w Miejscu czyli Dosyć prezentowanym na festiwalu MALTA w Poznaniu. Wydawało mi się, że właśnie takie kostiumy i inne ascetyczne elementy scenograficzne oddają nasz ogląd świata, kiedy buntowaliśmy się słowami Samuela Becketta i Andrzeja Bursy w przedstawieniu Obłęd. Początkowo miało nosić tytuł Mam w dupie małe miasteczka – od ostatnich słów wiersza polskiego outsidera, wykrzykiwanych przez aktorów wybiegających z bocznej rampy teatralnej boso na mróz. Może perspektywa trzystutysięcznego miasta pozwala docenić urok partykularza, w którym spędziłam większość mojego życia, a który mogłabym spokojnie określić jeszcze każdym z czterdziestu synonimów słowa „pipidówek”. A może raczej w obliczu niepewności, co przyniesie jutro, doceniam wartość mojej podmiejskiej enklawy spokoju, gdzie każdy dzień wiosny przynosi inny cud natury. A może jestem starsza i bardziej doceniam świat, o ile bardziej dostrzegam jego kruchość, której pomijanie jest przywilejem młodości…
W każdym razie uznałam, że podkreślenie deleclatre ma sens dziś większy niż kiedykolwiek. Z większą uwagą przyglądam się pięknu drobiazgów, jak efemeryczne holenderskie tulipany, o kwiatach wielkości dłoni. Cieszę prostymi rzeczami, jak spotkanie z przyjaciółmi w ogrodzie, nawet jeśli wieczorny chłód nakłania do szukania schronienia w domu, jak przestroga przed zbytnim wiosennym optymizmem. Chwytaj chwilę malkontentko, mówię sobie, kiedy codziennie w drodze do teatru spotykam na ulicach nowych sąsiadów zza granicy, którzy albo z reklamówką, albo w najlepszym razie jedną walizką wędrują gdzieś w poszukiwaniu azylu.
Kiedy współczuję, spotkanej na herbatce u sąsiadki na wsi, ukraińskiej rodzinie z powodu dylematów – powrotu czy pozostania w Polsce. Kiedy podziwiam otwartość sąsiadki udostępniającej we wsi dwa domy ukraińskim uchodźcom i innej, która zaprosiła ukraińską rodzinę do swego domu w mieście, który poprzednio wynajmowała w Airbnb. Kiedy zastanawiam się, co zrobią staruszkowie umęczeni obsługiwaniem młodej straumatyzowanej uciekinierki z dzieckiem, która traktuje ich dom jak hotel, bo nigdy nie musiała niczego we własnym domu robić?
W takich chwilach uciekam w poszukiwanie piękna, by lęk przed przegraną nie przysłonił nadziei, którą niesie wiosenny powiew poruszający seledynowymi brzózkami i efemeryczność tulipanów. Lęk przed przegraną mentalności określanej przez pruską propagandę i obecne też w dzienniku niemieckiego oficera z kampanii wrześniowej 1939 r. pogardliwym mianem polnische Wirtschaft. Ta mentalność pozwala na otwarcie swych domów obcym, i udzielenie azylu uciekinierom wojennym. Ale charakteryzuje się też przyzwoleniem na pewną dozę dezynwoltury w sprawach wymagających bycia uporządkowanym. Niektórym ten polski porządek nie mógł się podobać ani wtedy, ani dziś.
Czy piękno może zastąpić ideę? Nie wiem, ale może uratować miałkość idei czy przekombinowanie. Nie odnajdując wzruszenia, które stało się archaicznym i utopijnym oczekiwaniem widza, zaczynam cieszyć się, oglądając spójne obrazy na scenie. Kiedy nie ma przeładowanej realistycznej scenografii ani dosłownych kostiumów. Dlatego z niecierpliwością czekam na białostocką premierę Makbeta, bo usłyszałam w rozmowach z twórcami, że scenografia ma być oszczędna. Wszyscy aktorzy w teatrze cierpią z powodu remontu teatru i próbowania w bardzo trudnych ateatralnych warunkach, w marmurem i lustrami wyłożonej sali, a ja się cieszę, że okoliczności zmuszają twórców do uproszczenia rozwiązań scenicznych. Ciekawa jestem po mojej rozmowie z kostiumograf Anną Czyż i aktorami, których mogłam obserwować podczas zmagań na próbach Szekspirowskiej tragedii, czy poddam się urokowi wiersza w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka? Czy uwierzę ich postaciom? Czy zapomnę, że jestem w kinoteatrze? Ale nawet jeśli ujrzę tylko feerię barw rodem z haut couture, którą zapowiada kostiumograf, a którą jutro zobaczę na próbie medialnej, to mnie usatysfakcjonuje. Oczywiście, o ile będzie miała siłę obrazu, który pod powiekami zostaje na lata, jak Klitajmestra w Orestei Petera Steina, którą widziałam ponad czterdzieści lat temu w Warszawie czy obrazy z przestawień Leszka Mądzika – np. faktura śniegu, którą mi każda nocna śnieżyca przypomina lub rysunki ilustrujące polnische wirtschaft w opartym na dzienniku niemieckiego żołnierza z września 1939 poemacie Stanisława Grochowiaka, które w Teatrze Adekwatnym, jako multimedia (przeźrocza) puszczałam w spektaklu Henryka Boukołowskiego Totentanz in Polen. Miało być wesoło, lekko, wiosennie, a pamięć, jak zwykle przywołuje niezwykle aktualne skojarzenia.