„Symfonia alpejska. Thriller spirytystyczno- pantomimiczny inspirowany postacią Wandy Rutkiewicz z muzyką Ryszarda Straussa” w reż. Cezarego Tomaszewskiego we Wrocławskim Teatrze Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego. Pisze Kamil Bujny w portalu Teatrologia.info.
A gdyby tak zacząć od zagadki? Spróbujmy. Wyobraźmy sobie zatem wysokie, naprawdę wysokie góry: żadne tam Karpaty czy inne Sudety. Wyższe! O wiele wyższe! Niech będą to Himalaje, a dokładnie – ośmiotysięcznik Kanczendzonga. Udało się? Widzimy go? Jeśli tak, to ustalmy, że u podnóża tejże góry znajduje się przysypany śniegiem, nieco podupadły klasztor, w którym żyją – „na świecie jeszcze, lecz już nie dla świata!” – mnisi. I to nie byle jacy, nie pierwsi lepsi; w odosobnieniu mieszkają tam bowiem mimowie. Przed laty, wskutek zatargu z samym Ludwikiem XIV, musieli opuścić Francję, a schronienie znaleźli właśnie w odległym Nepalu. Do tej, mam nadzieję, intrygującej wizji dołóżmy jeszcze jeden, nie mniej istotny, element – postać Wandy Rutkiewicz. Załóżmy, że najwybitniejsza polska himalaistka zapragnęła dołączyć do trupy mimów-uciekinierów. Dlaczego? Co może ją z nimi łączyć? Czy byłaby w stanie porzucić alpinizm na rzecz sztuki? Czy przed kimś ucieka? Niech te pytania, choć na chwilę, na kilka akapitów, zawisną jako zagadka.
Cezary Tomaszewski po raz kolejny w ostatnim czasie kreuje na dolnośląskiej scenie barwny, złożony, na poły nierealny, a jednak przekonujący i spójny wewnętrznie świat. W 2020 roku wyreżyserował w Teatrze Muzycznym Capitol Gracjana Pana, kampowe widowisko poświęcone twórczości i fenomenowi Gracjana Roztockiego, a w 2022, w tym samym teatrze, przygotował Priscillę, Królową Pustyni. Musical – kolorowe, prawdziwie queerowe przedstawienie, oparte na motywach oscarowego filmu Stephana Elliotta z 1994 roku. Oba te spektakle łączy zarówno pstrokata i wielobarwna scenografia oraz przebojowe, zapadające na długo w pamięć piosenki, jak i udzielająca się widzowi afirmacja życia w jego wszelkich przejawach – również tych, które w oczach odbiorców tzw. wysokiej kultury uchodzą za niegodne uwagi. Tomaszewski, czyniąc na przykład z internetowego celebryty symbol twórczej wolności i źródło niekończącej się inspiracji, podważa wyobrażenia odbiorcy – pyta go m.in. o to, co może uchodzić za sztukę, a co nie, czy popkultura i mainstream są w stanie nam zaoferować więcej niż kultura przez duże „K” oraz czy są tematy, o których nie należy opowiadać w teatrze. Echa tych refleksji powracają we Wrocławskim Teatrze Pantomimy, gdzie reżyser, wraz z Klaudią Hartung-Wójciak, odpowiedzialną za scenariusz i dramaturgię, zrealizował właśnie Symfonię alpejską. Thriller spirytystyczno-pantomimiczny inspirowany postacią Wandy Rutkiewicz z muzyką Ryszarda Straussa. Tak jak w przywoływanych musicalach, tak tutaj istotną rolę odgrywa nie tylko sama muzyka (w tym przypadku klasyczna) oraz namysł nad znaczeniem popkultury i podtrzymywanych przez nią wyobrażeń, lecz także swoista baśniowość i mityzacja codzienności. To, co w Priscilli czy Gracjanie Panu stawało się na czas pokazu niezwykłe, wyolbrzymione i niebywałe, w gruncie rzeczy, poza teatrem Tomaszewskiego, uchodzi za absolutnie pospolite. Tylko na scenie przydrożne i prowincjonalne polskie bary wydają się idealną wręcz przestrzenią dla queerowych rewii drag queen, a przygotowywane przez Roztockiego, odtwarzane w Capitolu, instrukcje podgrzewania mrożonych frytek – zabawne. Nie inaczej jest w Symfonii alpejskiej, choć tym razem wyidealizowana zostaje obca większości z nas codzienność himalaisty; zdobywanie wysokich szczytów jawi się tu jako coś, co przychodzi bez żadnego problemu, a nie jako wyzwanie, które może kosztować człowieka życie.
Scenografię oraz kostiumy do przedstawienia przygotowała Natalia Mleczak i bez wątpienia udało się jej stworzyć na scenie zupełnie odrębny, koherentny świat – taki, który po pierwsze intryguje, a po drugie bardzo wyraźnie i sugestywnie określa rzeczywistość bohaterów, nierozerwalnie się z nią wiążąc. Właściwie od samego początku, od momentu wejścia na salę w Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia, wiadomo, że spektakl nie będzie realistyczny, a twórcy skupią się nie na faktograficznym prowadzeniu biografii Rutkiewicz, lecz na teatralności, umowności i interpretowaniu dokonań alpinistki w kontekście jej potencjalnego życia wewnętrznego. Scenografka, pracując nad zagospodarowaniem przestrzeni gry aktorskiej, postawiła więc nie tyle na mimetyzm i odtwarzanie górskich warunków, ile na twórczą wariację na ich temat. Efektem tego podejścia jest stworzenie symbolicznej sfery sacrum, w której najważniejszym miejscem, swoistym ołtarzem, staje się szczyt Kanczendzongi. Widzimy zatem przed sobą wielką wysypaną sztucznym śniegiem przestrzeń, od tyłu zamkniętą ogromnym prospektem, na którym w ekspresjonistycznym stylu ukazano pasmo górskie. Pośrodku malowidła wysunięty został do przodu okrągły obraz szlaku górskiego, wielokrotnie – zwłaszcza w finałowej scenie – podświetlany niczym najważniejszy element scenografii. Nadaje on pejzażowi wrażenie głębi, góruje nad aktorami i wydaje się celem wszystkich – nie tylko tych himalajskich – wypraw. Po lewej stronie stoi zaś zapadający się w ziemię klasztor, na dachu którego rozegrają się zabawne sceny walki Rutkiewicz z… papieżem.
Ale po kolei. Rekonstruując scenografię, wspominam o przynajmniej trzech religijnych elementach czy skojarzeniach: ołtarzu, zakonie i papieżu. Myślę, że porównanie przywoływanego już okrągłego obrazu do uniesionej do góry przez kapłana w trakcie nabożeństwa hostii również nie byłoby chybione, zwłaszcza że w trakcie oglądania Symfonii alpejskiej wielokrotnie powracała do mnie ta analogia. Wprawdzie twórcy nie wykorzystują religijnej symboliki jako istotnego komponentu kreowanej rzeczywistości, ale za jej pomocą tłumaczą motywacje Rutkiewicz do zdobywania niebezpiecznych szczytów – to, co nam może wydawać się groźne i nieodpowiedzialne, dla bohaterki, granej w widowisku Tomaszewskiego jednocześnie przez trzy aktorki (Agnieszkę Dziewę, Monikę Rostecką, Małgorzatę Bielę), okazuje się konieczne właśnie przez to, że góry są dla niej największą świętością, miejscem magicznym, lepszym od tego, w którym żyje na co dzień. Próbując zdobyć niedostępny szczyt, przekracza ramy codzienności, wychodzi daleko poza nie – wprost do sfery sacrum. Dlatego też bohaterkę w jednej ze scen tak wścieka fakt, że gdy jako pierwsza kobieta w historii stanęła na najwyższej górze świata, Mount Evereście, to tego samego dnia wybrano Polaka na papieża. Media, zamiast relacjonować jej niebagatelne dokonanie, skupiły się na pontyfikacie Jana Pawła II, odbierając w ten sposób osiągnięciu himalaistki status świętości. Z tego też powodu, gdy Rutkiewicz spotyka w przedstawieniu papieża, przypominającego z wyglądu nie tyle Karola Wojtyłę, ile postać (określoną w widowisku mianem „puszystego Yeti”) stworzoną przez sztuczną inteligencję, zaczyna z nim walczyć – w ramach wyrównania dawnej krzywdy. Przedstawienie jest bowiem próbą uchwycenia życia wewnętrznego Rutkiewicz i jego złożoności – dlatego też aż trzy aktorki wcielają się w jedną postać, wyposażając ją w różne, nierzadko wzajemnie się wykluczające, cechy charakteru i pragnienia.
Żeby ukazać wspomnianą złożoność osobowości himalaistki, twórcy zderzają ze sobą nie tylko obiektywne fakty z jej życia z ich potencjalnymi subiektywnymi interpretacjami, lecz także odmienne konwencje i stylistyki. Fantastycznym pomysłem okazało się wpisanie dramaturgii przedstawienia w strukturę poematu muzycznego Richarda Straussa, Symfonii alpejskiej. Zagrany po raz pierwszy w 1915 roku utwór, ilustrujący górskie doświadczenia i obserwacje urodzonego w Monachium kompozytora, stanowi w spektaklu Wrocławskiego Teatru Pantomimy zarówno ramy dla wyprawy Rutkiewicz na szczyt Kanczendzongi, jak i symboliczny wyraz niesamowitości i potęgi gór. Tak jak w trakcie wspinaczki należy dopasowywać się do aktualnych warunków atmosferycznych, tak w przedstawieniu twórcy dostosowują swoje działania do ściśle określonej struktury utworu muzycznego. Dodatkowo jego brzmienie uspokaja lub niepokoi widza, analogicznie jak dobra lub zła pogoda umożliwia lub uniemożliwia himalaistom zdobywanie szczytów. Reżyser konfrontuje jednak dzieło Straussa z innymi utworami, przynależnymi do zupełnie odrębnych stylistyk muzycznych – w przedstawieniu, jako komentarze do postępowania Rutkiewicz, pojawiają się dwie popowe piosenki: Lucky Britney Spears oraz eurowizyjne Solo Blanki. Ich obecność wprowadza do widowiska dużo humoru oraz sprawia, że postać alpinistki nie wydaje się jednoznaczna i pomnikowa.
W jaki sposób możliwe stało się jednak to, że wysoko w niebezpiecznych górach przecięły się drogi Polki i francuskich mimów-uciekinierów, nie mówiąc już o papieżu? Odpowiedzi mogą być dwie: jedna zewnętrzna względem spektaklu, druga – wewnętrzna. Po pierwsze, Tomaszewski rewelacyjnie kreuje abstrakcyjne, alternatywne rzeczywistości, którym – choć trudno się nadziwić – nie sposób zarzucić braku logiki i spójności. Po drugie, świat, który oglądamy we Wrocławskim Teatrze Pantomimy, to rzeczywistość wyobrażeń i emocji; to przestrzeń mitu, która nawet jeśli pozostaje daleka od prawdy, a istnieje tylko jako fantazmat, idylla, to wiele mówi o ludzkich pragnieniach i marzeniach. Jeśli w spektaklu Rutkiewicz, która – podkreślmy wreszcie ten fakt – zginęła w 1992 roku podczas ataku na szczyt Kanczendzongi, spotyka trupę osiemnastowiecznych artystów i marzy, by na zawsze pozostać w górach, to być może wszystko to dzieje się tylko w jej wyobraźni? Albo więcej – w sferze ducha? Czyżby pojawiające się w widowisku postaci, żyjące na prawach komuny, przynależały do innego porządku? Wszyscy uciekli przecież przed szarzyzną i okrucieństwem świata: mimowie przed Ludwikiem XIV, który przypisał sobie prawo do przyznawania monopolu na uprawianie pantomimy, a Polka – przed szarą, nudną rzeczywistością. Może w istocie w górach jest raj, o którym himalaistka z takim utęsknieniem w jednej ze scen opowiada? Udzielenie odpowiedzi na te i inne pytania twórcy pozostawiają jednak odbiorcy. Nie do końca jasny jest bowiem ontologiczny status protagonistów.
Sądzę, że niewielu widzów spodziewało się w Symfonii alpejskiej tyle humoru i zabawy oraz brania w cudzysłów pantomimy, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę ostatnią, jakże odległą tematycznie i stylistycznie, premierę wrocławskiego teatru, czyli Niepokój przychodzi o zmierzchu w reżyserii Małgorzaty Wdowik. Oba te spektakle różni właściwie wszystko: od nastroju po sposób gry mimów. To, co w Niepokoju służyło ukazaniu stanu letargu, depresji, zawieszenia między światem żywych a zmarłych, w widowisku Tomaszewskiego wykorzystane zostało jako pochwała życia i zachęta do spełniania marzeń. Aktorzy grają szerokim gestem, bawią się konwencją (dość przywołać świetną scenę pojedynku, w trakcie której mimowie „walczą” z napastnikiem przy użyciu pantomimicznych sztuczek – pojedynkują się wyimaginowanym mieczem, „zamykają” przeciwnika w niewidzialnej skrzyni), wykorzystując różne techniki scenicznego wyrazu. Postaci – z wyjątkiem Wandy, której historię poznajemy z ust narratorki (Małgorzata Biela) – prowadzone są poprzez ruch i fizyczną ekspresję, a na uwagę zasługują przede wszystkim Agnieszka Kulińska, Jan Kochanowski oraz Artur Borkowski. Trudno od nich oderwać wzrok – widać, że doskonale wiedzą, dlaczego są na scenie i że obecność na niej sprawia im dużą przyjemność.
Ponoć góra z górą nigdy się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze. Tak mówią. Po obejrzeniu Symfonii alpejskiej, w której Rutkiewicz zeszła się z mimami i papieżem, nie można mieć co do tego żadnych wątpliwości.