Logo
Recenzje

Na początku było jabłko, czyli imaginarium baby polskiej

27.10.2025, 15:06 Wersja do druku

„Niech no tylko zakwitną jabłonie” Agnieszki Osieckiej w reż. Wojciecha Kościelniaka z Nowego Teatru im. Witkacego w Słupsku na 63. Rzeszowskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Natalia Kamińska.

fot. Kamila Rauf-Guzińska/mat. teatru

Jak opowiadać historię zbiorową, na którą składają się miliony mniejszych, często powtarzalnych, częściej jeszcze zupełnie wyjątkowych? Gdy w teatrze bierze się na tapet ducha narodowego, zwykle mówi się o nim językami wieszczów – naturalnie mężczyzn. I nie ma w tym nic złego, jednak doceniam gest opuszczenia tego nieco skostniałego schematu i sięgnięcia po tekst Agnieszki Osieckiej. Tekst – dodajmy – napisany stricte na scenę, choć wcale niełatwy.

Scenariusz został oryginalnie wystawiony przez Jana Biczyckiego w Teatrze Ateneum w 1964 roku – był więc wtedy bardzo aktualny. Zbudowany na kanwie wodewilu, ujmuje w amalgamat utworów muzycznych, ogłoszeń prasowych, chłopskich pamiętników, instruktarzy ZMP, popularnych powieści w odcinkach i komunikatów radiowych przeszło 40 lat polskiej historii: od zakończenia pierwszej wojny światowej do lat sześćdziesiątych. Jest to więc rodzaj archiwum pamięci powszechnej – tej ulicznej, zasłyszanej, przekazywanej z ust do ust; nieobecnej na lekcjach historii, ale nie mniej niż wydarzenia wielkiej wagi kształtującej naszą tożsamość. Bardzo zgrabnie gra z tym pomysłem scenografia autorstwa Mariusza Napierały, znajdujemy się bowiem na rozłożonych stronach gazety – tu reklama tanich butów, tam świeżej marmolady, jeszcze gdzie indziej nagłówek tłustymi literami informuje o wybuchu wojny. Płynnie wpasowane w to multimedia zmieniają kontekst, dopasowując go do opowiadanych na scenie historii.

Na stronach tej gazety rodzą się postacie, których historie wybuchają nagle i równie szybko gasną; nie mogę zliczyć ani ich, ani przybierających kolejne twarze aktorów – bo nie od razu orientuję się, że żadnych aktorów tam nie ma. Wszystkie role są bowiem odgrywane przez kobiety, które, jeśli w danym epizodzie odbić się trzeba od postaci męskiej, występują w dragu. Szybko też się orientuję, że mężczyźni stanowią głównie tło i pretekst; nawet jeśli to oni mają władzę, jakikolwiek nerw dramatyczny zarezerwowany jest wyłącznie dla postaci kobiecych. Qui pro quo – głosi wielki napis wyświetlony nad tańczącymi aktorkami. Myślę o tym, jak w klasycznym kinie postaci kobiece traktowane są głównie jako dodatek do historii męskiego protagonisty – bywają wampem wodzącym na pokuszenie, pozwalającą zabłysnąć odwagą damą w opałach czy czystym jak łza obiektem westchnień. Ta zamiana ról nie jest pogłębioną krytyką systemu patriarchalnego, a raczej prztyczkiem w jego zadarty nos. Widowisko Kościelniaka nie ma zresztą ambicji wielkiego filozoficzno-politycznego traktatu. Sensy są wyłożone w sposób prosty i efektowny, linia interpretacyjna, choć w pierwszej części rozedrgana, ostatecznie poprowadzona zostaje bardzo pewną ręką. Tak w partyturze Osieckiej, jak i w wykonaniu zespołu pod wodzą Wojciecha Kościelniaka, styl niski łączy się z wysokim, fraszka bije się o uwagę z tragedią, a napięcie emocjonalne budowane jest na kontrastach.

Struktura zarówno oryginału, jak i wystawienia w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, podzielona jest na dwie wyraźnie odmienne części – przed i po drugiej wojnie światowej. Pierwsza, czarno-biała, utrzymana w stylistyce kina niemego z naciskiem na ekspresjonizm, przypomina nieco komedię dell’arte. Mamy tu nakreśloną typologię postaci kobiecych, wśród których znajdzie się między innymi uciśniona chłopka, wyuzdana kurtyzana, arystokratyczna dama czy kobieta nowoczesna. Schematy te nie mają jasnych granic, a wchodzące w nie kobiety muszą przybierać wybrane role jak kostiumy. Dostajemy montaż atrakcji będący wyobrażonym przybliżeniem okresu międzywojnia, w którym na pierwszy plan wysuwają się seks, przemoc i wielki pieniądz. Niektóre ze scen są bardzo efektowne, w innych uwaga nieco się gubi.Po pierwszej części wychodzę z poczuciem chaosu, nie wiedząc, do czego on ma mnie właściwie prowadzić.

Jednak to, co zagubione w pierwszej części, odnajduje się z nawiązką w części drugiej – sceny nabierają nie tylko koloru, ale i emocjonalnej wyrazistości. Wodewilowe kostiumy zaczynają postaci sceniczne coraz bardziej uwierać, drapać i cisnąć. Choć próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości, ciągłe odgrywanie ról przypisanych im przez historię staje się nie do zniesienia. To portret ogromnej zmiany kulturowej, jakiej doświadczyli Polacy po wojnie, a w której nie potrafi się odnaleźć nie tylko Zuzanna, co „woli styl przedwojenny”, ale i robotnica Krysia. Do obu zaleca się Bohater Pozytywno-Negatywny: Krysię próbując zdobyć przedwojennym szarmem, Zuzannę zaś – socjalistycznym optymizmem. Nietrudno się domyślić, że z tego flirtu szarlotki nie będzie.

Choć część portretująca przede wszystkim czasy stalinizmu jest znacznie bardziej mroczna niż ta poświęcona okresowi niepodległości, twórcy nie rezygnują z emocjonalnego rollercoastera, mieszając momenty na serio z farsą, niekiedy w jednym utworze. Ujmuje mnie prostota tego przesłania – w końcu niezależnie od wielkiej historii, w której nurcie jesteśmy zanurzeni, tak samo kochamy, pragniemy, mylimy się; bywamy czasem dzielni, czasem małostkowi; szukamy rozrywek i przyjemności. Spektakl Kościelniaka, flirtując z martyrologią, nigdy ostatecznie jej nie ulega, dzięki czemu pozostawia widzom przestrzeń na własne emocje. Nie narzuca interpretacji, pozwalając w tym patchworku stylów, historii i emocji podążać własną drogą. Każdy z elementów spektaklu, podobnie jak Bohater Pozytywno-Negatywny, ma dwa oblicza (co świetnie ilustruje chyba najbardziej poruszająca scena, czyli wykonanie utworu Na prawo most, na lewo most Ireny Santor na tle pasażerów tramwaju zabieranych jeden po drugim przez bezpiekę, w której tramwajowe poręcze są jednocześnie szubienicami). To, czym będzie dla nas, możemy określić sami.

Historia nie jest czarno-biała – zdają się mówić twórcy – nie jest też linearna, nie daje się ułożyć w prostą, narracyjną wykładnię. W Niech no tylko zakwitną jabłonie ma ona raczej strukturę drzewa, którego gałęzie plączą się i rozrastają w różnych kierunkach. W pierwszej scenie spektaklu elementem centralnym jest jabłko – pewnie to z drzewa wiadomości dobrego i złego, dające początek historii i naznaczające Ewę grzechem pierworodnym. Kolor czerwony, z początku niewidoczny, pojawia się coraz śmielszymi akcentami. Jest krwią ofiar wojny, ale też startą siłą reakcyjną szminką, jest flagą komunistyczną, ale i złożoną w dowód miłości różą. Jak jabłko Ewy symbolizuje to, co w ludzkości najgorsze, ale też najpiękniejsze. W końcu, by świat nie był wcale zły, świat nie był taki mdły, muszą tylko zakwitnąć jabłonie. Jabłko, od którego wszystko się zaczyna, jest początkiem kobiecego imaginarium, a gest sięgnięcia po zakazany owoc staje się aktem odwagi. Poznanie – nawet jeśli trudne – jest warunkiem istnienia.

Spektakl kończy wykonanie tytułowej piosenki Jerzego Afanasjewa. W tle pojawiają się zdjęcia znanych kobiet – są one z różnych porządków, epok, opcji politycznych, chaotyczne i zmiksowane jak cały spektakl. W tym chaosie jest jednak metoda. Nie ma jednej historii, a w kakofonii wydarzeń, przekazów medialnych, prądów, poglądów i namiętności, każdy musi odnaleźć tę jedną, swoją własną. A jeśli historia jest kobietą, to ma twarz nie tylko Marii Skłodowskiej-Curie, Virginii Woolf czy Margaret Thatcher, ale też dziarskiej traktorzystki Krysi, energicznej kokoty Mimi, melancholijnej ziemianki Zuzanny, rozmarzonej sprzedawczyni Rebeki czy ambitnej tancerki Buby. Anonimowe, zwykłe kobiety nie są tylko biernymi uczestniczkami historii, ale ją współtworzą i redefiniują. Jedno jabłko historii nie czyni. Ale miliony zakwitłych jabłoni mogą ją napisać od nowa.

Źródło:

Materiał nadesłany
fa.teatr-rzeszow.pl
Link do źródła

Autor:

Natalia Kamińska

Data publikacji oryginału:

24.10.2025

Sprawdź także