„Makbet” Williama Shakespeare'a w reż. Pawła Palcata z Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w Koszalinie na 28. Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku. Pisze Tomasz Domagała na blogu festiwalowym.
Nim dobiorę się do spektaklu Pawła Palcata jako całości, wspomnę o detalu, który znakomicie pokazuje potęgę dramatyczną tekstów Szekspira, ukazujących swój głęboki sens i totalną łączność z tym, co ludzkie, dopiero wtedy, gdy opowieści te ożywają na scenie za pośrednictwem aktorów. W czasie pospektaklowego spotkania z zespołem koszalińskiego Teatru, prowadzący Łukasz Drewniak zapytał odtwórczynię roli Lady Makbet, Żanetę Gruszczyńską – Ogonowską o scenę, w której jej postać zjawia się w zamku Macduffa, żeby ostrzec jego żonę przed grożącym jej niebezpieczeństwem ze strony siepaczy Makbeta. W oryginale funkcję tę pełni postać Anonimowego Posłańca, Paweł Palcat jednak w swej adaptacji postawił na takie właśnie niestandardowe rozwiązanie, rozszerzając obecność Lady Makbet na całą scenę rzezi. Drewniak w swym pytaniu o sens tej sceny sugerował kobiecą solidarność, pytając jednocześnie o to, czy może ten gest Lady Makbet jest czymś na kształt momentu zatrzymania się tej postaci na drodze do samounicestwienia. Gruszczyńska odpowiedziała, że choć bardzo podoba jej się taki kierunek myślenia o bohaterce, uczucia, które pojawiają się w jej sercu, gdy stoi z tyłu sceny, podglądając niejako to, co się dzieje w zamku Macduffa są zgoła odmienne. To raczej satysfakcja i poczucie sprawiedliwości, jakby Lady Makbet przybyła do zamku Macduffa nie po to, żeby ostrzec kogokolwiek, a upewnić się, że Lady Macduff i jej dzieci naprawdę zginęły. Przyznam się, że Żaneta Gruszczyńska-Ogonowska zaimponowała mi tu odwagą, jaka nieczęsto zdarza się ludziom i aktorom, podzieliła się bowiem z nami jakimś fragmentem swojego intymnego aktorskiego procesu, nie do końca być może dla wszystkich zrozumiałego. No bo jak to: aktorka nie szuka tego, co w postaci dobre, tylko karmi się negatywnymi emocjami, daje im miejsce, rozwija je w sobie?
Dokładnie tak, choć wydaje mi się, że dzieje się to w trochę inny sposób. Otóż aktorka wciela się w szekspirowską postać, ucząc się na pamięć tekstu i wchodząc w zapisane przez autora sytuacje, modyfikowane oczywiście przez reżysera. Jeśli zrobi to dobrze, odrabiając lekcję właściwego zespolenia z bohaterką, uruchamia domino polegające na tym, że owa Lady Makbet na przykład w jakiś niepojęty sposób ożywa, przejmując ciało i ducha aktorki. Następnie zaczyna się w tym swoim „naczyniu” rozpychać, anektując kolejno przestrzenie myśli, emocji, intuicyjnych wyborów czy gestów swojej „żywicielki”, by ostatecznie zjawić się przed nami w pełnej krasie i opowiedzieć swoją historię. Wyznanie Gruszczyńskiej pokazało nam więc przy okazji, że nie tylko ona wykonała kawał dobrej aktorskiej roboty, ale że cały proces pracy zespołu koszalińskiego teatru był właściwy, w efekcie czego powstało bardzo dobre, klasyczne, wierne Szekspirowi przedstawienie, oparte na spójnym i konsekwentnie realizowanym pomyśle.
W skrócie wygląda on tak: nie taki znowu dobry i miły król Duncan włada jakąś nadmorską krainą, która jest właśnie w stanie wojny z innym państwem. W pierwszej scenie przenosimy się więc na pole bitwy, która za sprawą wybitnych zdolności wojennych Makbeta i Banka zostaje przez nich wygrana. Jako że obaj bohaterowie wydają się nieco pokiereszowani, pojawiają się dwie pielęgniarki z polowego szpitala, które przejmują tu funkcję szekspirowskich wiedźm, zwiastujących Makbetowi i Bankowi ich przyszłe, jakże odmienne losy. Przenosimy się następnie na dwór Duncana, a grające „wiedźmy” Adrianna Jendroszek oraz Katarzyna Ulicka-Pyda znikają za kulisami, by za chwilę pojawić się jako służące na zamku Makbeta, odsłaniając w ten sposób prosty i piękny pomysł Pawła Palcata na słynne wiedźmy. W jego spektaklu są to po prostu najniżej stojące w hierarchii społecznej kobiety, wykonujące najprostsze, acz niezbędne czynności. Ich przepowiednia zostaje więc w tym kontekście odczarowana, nie jest komunikatem z zaświatów czy podszeptem diabła, a rodzajem wiadomości podawanej z ust do ust, przejawem przenikliwości kobiet ukazującej tak zwaną mądrość ludu, który – znając kontekst i charaktery swoich władców – dawno już przewidział scenariusz wydarzeń, jaki się rozegra na szczytach władzy. W tej sytuacji Makbet staje się opowieścią na wskroś ludzką, w której wszystko zależy od ludzi i na ludziach się kończy, główny bohater zaś obnaża swoją (naszą) ludzką naturę, nie da się bowiem przy takich założeniach zrzucić odpowiedzialności za swoje czyny na bogów, szatana, złe moce, czy co tam się komu wyśni. Makbet staje się niewolnikiem opowieści najbardziej prawdopodobnej, bo przefiltrowanej przez mądrość swoich obywateli i ilość wariantów odrzuconych w procesie jej powstawania. I chyba nie ma z nią szans, bo jego postać w tej historii jest tak autentyczna, że aż dla niego nierozpoznawalna, pozostanie mu więc ją tylko bez świadomości odegrać. I chyba w tym tkwi tragedia Makbeta, znakomicie tu przedstawiona przez Michała Koselę. Myśli, że kreuje rzeczywistość, a tak naprawdę, wzorowo odgrywa swoją rolę w dawno już zapisanych rozdziałach swojej historii. O tym, że nie ma dystansu ani do siebie, ani do swojego losu, świadczy znakomita scena zabójstwa Duncana. Nieważne, czy dziesiątki ciosów, jakie zadaje królowi to ćwiczenia w zabijaniu, czy efekt jakiegoś upiornego braku kontroli nad sobą. Obie możliwości nie dają mu wglądu w to, co jest istotą jego losu: że jest on już dawno gdzieś tam zapisany. Może dlatego my, widzowie, podchodzimy do tej tragedii na chłodno, od razu wiemy to, czego nigdy nie dowie się Makbet. Za karę będzie musiał więc znów odegrać swoją tragedię następnego wieczora na scenie teatru – taka wieczna syzyfowa praca.
Spektakl Palcata ma jeszcze dwóch wspaniałych bohaterów, których zwyczajowo u Szekspira nie uświadczysz: morze i zwierzęta w postaci saren. Zapierające dech w piersi wizualizacje morza autorstwa Bartosza Bulandy w różnych odsłonach nadają tej opowieści niezwykłego charakteru. Dzieje się tak, gdyż funkcja morza w tym spektaklu wychodzi daleko poza ilustrację. Staje się ono nie tylko kluczowym elementem wspaniałych obrazów, jakie raz po raz biegną nam przed oczami niczym w filmie, ale przede wszystkim rozciągają czas spektaklu, Palcat bowiem gra rytmem morza, narzucającym w jakiś niepojęty sposób rodzaj mistycznej przestrzeni, w której odbywa się ta cała opowieść. Przykładem scena, w której Makbet wraca do Inverness, żeby przygotować zamek na pobyt Duncana. Palcat słusznie zauważa, że jest to również powrót żołnierza z wojny do domu i jego pierwsze spotkanie z żoną. Kosela i Gruszczyńska-Ogonowska grają je znakomicie, ale głównym kontrapunktem dla niezdarnego seksu, milczenia i palonych w jego cieniu papierosów jest właśnie morze, jego wieczna, niekończąca się praca, jego pochłaniający swoją nieskończoną monotonią całe cywilizacje i narody rytm. W takich momentach czuję, że teatr ukazuje mi całą swoją potęgę, coś na miarę otwarcia dachu Teatru Szekspirowskiego, kiedy fałsz teatru i scenicznej opowieści zostaje obnażony przez wiatr i czerń letniego rozgwieżdżonego nieba, przypominając nam, gdzie znajduje się prawdziwa tajemnica naszej egzystencji i przy okazji jądro czegoś tak niepoważnego jak teatr.
Drugim bohaterem opowieści Palcata są sarny, żywe i martwe, skupiające w swoim niezwykle interesującym wątku tajemnicę śmierci. To nie „zielone ludziki” ruszą u Palcata w kierunku zamku Makbeta, żeby go ukarać i unicestwić, odgrywając rolę „birnamskiego lasu”. To zwierzęta wyjdą z lasu, żeby się na okrutnym królu zemścić, przypominając trochę fabułę powieści Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Gest jest zresztą podobny, bo literalnie zwierzęta się w koszalińskim spektaklu nie mszczą, to przecież domena ludzi. Zobaczymy je tylko na wizualizacjach, gdy się całemu temu samospełniającemu dramatowi złego człowieka przyglądają, w myśl przysłowia „jeśli wystarczająco długo posiedzisz na brzegu rzeki, zobaczysz, jak trupy twoich wrogów płyną z nurtem”. Ale u Palcata ten zabieg ma drugie dno, wcześniej bowiem okazuje się, że sarny te symbolizują wszystkie ludzkie ofiary dramatu – te wojenne i te, które musiały zginąć, gdyż stanęły na drodze ludzkich ambicji i żądzy władzy. W finale owe sarny zmaterializują się w postaciach aktorów, grających stopniowo eliminowanych bohaterów tej opowieści. Staną w rzędzie, a wśród nich i główny winowajca Makbet. Czy to oznacza, że tam, po drugiej stronie wszyscy są sobie równi? A może chodzi o to, że tam nie będzie to miało już żadnego znaczenia, karą dla Makbeta będzie zaś to, że już zawsze będzie musiał odgrywać swoją rolę? Ale czemu w takim razie inni bohaterowie wciąż muszą wcielać się w jego ofiary? I tak dalej, pytanie za pytaniem i żadnej odpowiedzi.
Spektakl Palcata to kawał dobrego teatru, klasycznego, acz z nerwem współczesności. Nie wszystko się tu udało, scenę na przykład obmywania ciała swojego i męża przez Lady Makbet radzę zagrać w stosownej, niewadzącej nikomu nagości. To niezwykle intymny moment, ciężko więc się ogląda, jak Żaneta Gruszczyńska-Ogonowska walczy z myciem własnego ciała… pod koszulą. Trochę więcej małżeńskiej intymności w myciu ciała, nie kostiumów, jeszcze mocniej pracowałoby na urodę tego spektaklu.
Makbet Palcata jest spektaklem ciekawym, bo za jego reżyserię wziął się znakomity aktor. W takiej sytuacji nieczęsto się zdarza, by taki eksperyment skończył się przemyślanym, porządnym spektaklem, nie zaś przedstawieniem, w którym nie ma nic, oprócz ustawienia aktorskich sytuacji. Tym bardziej gratuluję, bo to debiut repertuarowy pełną gębą i pełną wizją.