„Orfeusz Eurydyka" Christopha Willibalda Glucka w reż. i choreogr. Roberta Bondary w Operze Nova w Bydgoszczy. Pisze Anita Nowak.
68. sezon artystyczny Opera Nova w Bydgoszczy rozpoczęła 16 listopada operą Christopha Willibalda Rittera von Glucka „Orfeusz i Eurydyka”. Realizacji tego dzieła podjął się reżyser i choreograf, znany doskonale bydgoskiej publiczności z takich inscenizacji jak „Zniewolony umysł”, „Stabat Mater/Harnasie”, czy „Alicja w Krainie Czarów”.
Rzecz rozpoczyna się jak na operę dość nietypowo, albowiem już w trakcie uwertury na scenie pojawiają się tancerze, stanowiący, jak się potem okazuje, alter ego śpiewaków i wcielający się w postaci głównych bohaterów zapowiadając temat, a po trosze też przebieg późniejszej akcji, w której towarzysząc artystom operowym zdają się wnikać w ich podświadomość, podkreślać emocje.
Na premierze Orfeusza tańczył rewelacyjny Rafał Tandek a Eurydykę Marta Wróbel, jedna z ciekawszych tancerek bydgoskiego baletu. Oboje fizycznie podobni do pary solistów operowych Janusza Żaka i Magdaleny Czerwińskiej doskonale współgrali z śpiewakami, chwilami zdając się nawet ewokować ich doznania i reakcje. Poruszający się w harmonijnych układach choreograficznych artyści baletu i tańczący chórzyści, wokalnie przygotowani przez Jagodę Chalcińską, bardzo dobrze z sobą kooperowali na scenie, wspólnie tworząc przepiękne artystycznie efekty. Kompozycja choreograficzna czerpiąca z różnych stylistyk, także współczesnych wzmacnia ponadczasową wymowę starego mitu.
W bydgoskiej inscenizacji alternatywnie napisaną dla kontratenora lub barytona, partię Orfeusza zaśpiewał mocnym, głębokim głosem, Janusz Żak, w efekcie czego nieszczęśliwy małżonek brzmiał w swej rozpaczy bardzo donośnie i wiarygodnie. Bo trzeba przyznać, że doskonale komponował się z silnym sopranem koloraturowym Magdaleny Czerwińskiej. Zwłaszcza w drugiej połowie przedstawienia, czyli w III akcie opery, kiedy to Czerwińska we wspaniałej arii „Che fiero momento” przepełnionej bólem i rozpaczą, sprawia, że jej głos wibruje z ogromną siłą, taki wybór reżysera okazał się w pełni uzasadniony. Tylko baryton mógł tu zrównoważyć ogrom skupionych w głosie tej śpiewaczki wielkich emocji.
Odmienne od znanego z mitu, alternatywne zakończenie spektaklu, pozwala widzom na wybór finału zgodnego z ich własną wizją czy interpretacją zachowań bohaterów. Jako reżyser Bondara niczego nie narzuca a tylko proponuje.
Uniwersalność wymowy dzieła podkreślają możliwe do odnalezienia w każdym miejscu świata, różne odcienie szarości i stłumionej zieleni w oprawie plastycznej Diany Marszałek oraz przepiękne ponadczasowe, dostosowane do klimatu i nastoju przeżywania zdarzeń przez bohaterów kostiumy Martyny Kander. Emocje postaci zaznaczane są też odpowiednim operowaniem przez Macieja Igielskiego światłem.
Urody i tajemniczości przydają spektaklowi projekcje multimedialne autorstwa Jagody Chalcińskiej, kojarzące się z odmętami Styksu, przez które Orfeusz za zgodą Hadesa przedziera się do ukochanej. Woda zdaje się być zanieczyszczona trudnymi do zidentyfikowania paprochami. Z jednej strony może to budzić skojarzenia z niezbyt jasnymi relacjami między bohaterami, ale może też stanowić nawiązanie do współczesności, a więc katastrofalnego stanu środowiska naturalnego, tym samym wzmacniać uniwersalną wymowę inscenizacji.
Ogromnym atutem tego wieczoru było wspaniałe brzmienie orkiestry prowadzonej przez Przemysława Fiugajskiego. Jej bowiem śpiewacy i tancerze zawdzięczali wiele dobiegającej z orkiestronu pozytywnej energii.
Żal mi było tylko przestraszonego, prowadzonego przez scenę do ukłonów wilczura irlandzkiego, któremu wyznaczono rolę strzegącego Hadesu groźnego trzygłowego Cerbera. Choć wcześniej rozbawił mnie huk wzmagający efekt upadku ze skały kaskadera w drugim zakończeniu historii bydgoskiego „Orfeusza”, teraz na moment zrobiło mi się znowu smutno. Ale stojąca, kilkunastominutowa owacja na stojąco znowu podniosła mi nastrój.