„Dracula” według powieści Brama Stokera w chor. Krzysztofa Pastora w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Ciekawość była ogromna, bo polski teatr dotychczas nie miał szczęścia do inscenizacji opartych na znanym dziele Brama Stokera pochodzącym z roku 1897. Zarówno adaptacje, jak i same widowiska pozostawiały wiele do życzenia i bardziej rozczarowywały niż podejmowały próbę rozpracowania materii, która może być dla widza tak samo groźna czy budząca strach, co śmieszna. Krzysztof Pastor (choreografia i reżyseria) i Paweł Chynowski (autor libretta) w Operze Narodowej zmierzyli się z tym materiałem, przynależnym wampirycznej kulturze popularnej, z dużym powodzeniem i porażki nie ponieśli. Może dlatego, że w swojej realizacji odeszli od epatowania krwią, czerwienią czy szukania na siłę elementów, które będą mogły nas tylko przestraszyć czy rozśmieszyć. Pastor z Chynowskim potraktowali mit wampira wraz z jego rodowodem bardziej serio i poważnie, dlatego dążąc do stylistycznej jednorodności zrezygnowali z jakichkolwiek kontrowersji i poszukiwania nowych interpretacji, które wciąż wokół tego tematu się pojawiają. Oczywiście nie trudno odnaleźć w choreografii i elementy nieco żartobliwe, szczególnie w ruchu wiktoriańskich dżentelmenów podążających śladem cierpiącego księcia. Ale to zaledwie humorystyczny ornament rozładowujący napięcie budowane podczas pościgu.
Kim zatem jest tańczony przez Vladimira Yaroshenkę młody hrabia Dracula, który w powieści irlandzkiego pisarza wiedzie żywot na granicy dwóch rzeczywistości, choć tak naprawdę nie wiadomo, do której z nich jest mu bliżej – do śmierci czy do życia? Grzesznikiem, wygnańcem czy może człowiekiem wielkiego umysłu nie stroniącym od silnych uczuć i namiętności? Wyalienowanym demiurgiem, a może szatanem? Nieszczęśnikiem od krwi bardziej łaknącym prawdziwej miłości?
Można powiedzieć, że przez ponad sto lat od wydania powieści Brama Stokera, Dracula stał się klasyczną, wręcz podręcznikową figurą wampira, która pojawiała się w różnych mutantach, w zależności również od feministyczno-socjologicznych uwarunkowań, w sztuce filmowej, teatralnej i literackiej. W kinie do historii przeszły choćby role Klausa Kinskiego, Toma Cruise’a czy Gary’ego Oldmana, który zagrał w 1992 roku w filmie Francisa Forda Coppoli. Tym, do którego muzykę napisał Wojciech Kilar i która została wykorzystana w najnowszym przedstawieniu Polskiego Baletu Narodowego. Do ścieżki dźwiękowej weszły również fragmenty z innych dzieł polskiego kompozytora, nie tylko przynależnych do jego twórczości filmowej. Najważniejsze jednak jest to, że skonstruowana do libretta partytura doskonale oddaje charakter tego, co oglądamy na scenie. Jest silnie związana z dramaturgią tego widowiskowego przedstawienia i współtworzy jego niepowtarzalną, zjawiskową atmosferę.
Pastor, zarówno jako choreograf, jak i reżyser, od początku stara się być wierny konwencji, na którą się ze wszystkimi pozostałymi realizatorami umówił. A więc stara się wydobywać to, co jest w tej historii najmniej oczywiste, naiwne czy banalne. Ta czystość intencji i narracyjna czytelność owocują tym, że na scenie, pośród nawiązujących do gotyku ażurowych dekoracji Phila R. Danielsa i Charlesa Cusicka Smitha, oglądamy konsekwentnie prowadzoną opowieść o miłości, która nie ma budzić śmiechu czy epatować grozą przerośniętych kłów, wbijanych w serce osinowych kół i lejącej się dziewiczej krwi, ale przede wszystkim swoim budowaniem poetyckiego nastroju i piękna, nawet jeśli z domieszką niesamowitości, pobudzać do refleksji. Główny bohater jest w tej inscenizacji przystojnym młodzieńcem z włosami opadającymi za ramiona, który wyroki opatrzności zawarte w jego losie próbuje przełamać uczuciem do kobiety, która do złudzenia przypomina mu tą, którą niedawno stracił.
Udało się uniknąć w warszawskiej inscenizacji, co z trudem przychodziło reżyserom w teatrach dramatycznych (sam widziałem tylko w Gdyni spektakle w reżyserii Marka Mokrowieckiego i Macieja Korwina/ Jarosława Stańka, ale recenzje z pozostałych przedstawień w Łodzi, Płocku czy w Szczecinie do pozytywnych nie należą), złego smaku, kiczu czy przejaskrawionego, idącego w kierunku karykatury konstruowania postaci. Ruch w tej inscenizacji jest szlachetny i nieprzerysowany, choć bardzo zespolony z temperamentami protagonistów, zarówno tych salonowych, jak i tych ze szpitala dla obłąkanych czy wampirzyc i kamerdynerów – fantomów z Transylwanii. Nawet jeśli pojawia się pantomimiczna plakatowość to jest ona w pełni uzasadniona i ma związek z silnymi emocjami, które na scenie dominują. Dużo w tym przedstawieniu smutku i mroku, ale taką drogę wybrali twórcy, którzy bardzo uważnie pracowali nad adaptacją tej dziewiętnastowiecznej powieści.