EN

13.05.2022, 15:40 Wersja do druku

Michał Grudziński: Tyle lat byłem wierny tej scenie. Chciałbym na niej umrzeć

- Może jestem, jak to mówił mój ojciec, trochę sieknięty na punkcie tego, co robię, ale to jest dla mnie ucieczka w wyimaginowaną rzeczywistość, którą buduję na scenie - mówi w szczerej rozmowie z „Głosem Wielkopolskim”, aktor Michał Grudziński. W niedzielę, 15 maja w Teatrze Nowym w Poznaniu odbędzie się jubileusz 50-lecia pracy artystycznej Michała Grudzińskiego.

fot. mat. teatru

Teatr Nowy w Poznaniu w przyszłym roku będzie miał 100 lat. Pan ma za sobą pół wieku pracy artystycznej na scenie. W zasadzie już 52 lata, bo benefis z 2020 r. przełożono z powodów pandemicznych. Czy dokonał Pan sobie w ciszy wewnętrznego podsumowania tych wszystkich lat? Co się udało, a co nie?

Każdy dzień w teatrze, każda rola przynosi coś innego. Zawsze staram się, żeby to jakoś wyszło. Raz lepiej, raz trochę gorzej, ale nigdy na szczęście nie spotkało mnie, żeby było najgorzej. Jak powiedział jeden ze starych aktorów: „aktorstwo to jest precyzyjna, ręczna robota, każdą rolę rzeźbisz w mozole”, a przez te 52 lata wyrzeźbiłem sporo, przeróżnych ról. A podsumowuje się ciągle. Mam już prawie 80 lat i teraz odczuwam swego rodzaju „przerażenie”, że to rzeźbiarskie dłuto będzie trzeba w końcu odłożyć?

„Przerażenie” dotyczące końca życia czy gry na deskach teatru?

Właściwie to nie tyle przerażenie, ile po prostu świadomość. W przyrodzie tak jest, że coś się zaczyna i kończy, i będzie mi przykro opuścić teatr w pewnym momencie. Zastanawiam się, ile mi zostało: 5, 10, 15 lat... aż tyle? Chciałbym jednak dotrwać do końca na scenie. Tadeusz Łomnicki zmarł u moich nóg. Spadł z krzesła. Koledzy się zbiegli, żeby zobaczyć, co się stało, a on już nie żył. Tak sobie myślę: przyjechał na miesiąc, umarł na scenie i teatr nazwano jego imieniem. Ja jestem tu już 52 lata i jeszcze trochę pewnie będę. Iza Cywińska nazwała mnie budowniczym tego teatru, dlatego pomyślałem, że mogliby moją garderobę nr 13 nazwać moim imieniem, a jeżeli już nie garderobę, to przynajmniej kibelek? Na przykład dać napis „U Misia”, bo tak tu na mnie mówią, byłoby zabawnie.

W dzieciństwie się Pan jąkał, a mimo to miał Pan odwagę iść do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie, zdać egzaminy i zostać aktorem.

To bardziej zacinanie się niż typowe jąkanie. Bardzo mi to w dzieciństwie przeszkadzało. Byłem przez to prześladowany przez inne dzieci. Odważyłem się jednak iść do szkoły teatralnej, a sam egzamin wspominam miło. Profesor Jan Świderski, który dotąd jest dla mnie wzorem, objął mnie wtedy i powiedział ze śmiechem: „kochany, mamy taki felerek, co? Felerk, ale ładnie potrafiłeś go wykorzystać”. Zaraz się w nim zakochałem, ponieważ to moje całe cierpiętnictwo nazwał felerkiem i tego się trzymam w życiu, że jest to coś, z czym można dać sobie radę. Uparłem się na szkołę teatralną, a ze względu na pobyt w wojsku, zdawałem w ostatnim momencie, bo dla kandydatów był określony maksymalny wiek. Pojechałem, zapytałem, czy mnie dopuszczą, bo nie miałem matury, to powiedzieli, że jeśli zdam, a było ponad 300 kandydatów na 22 miejsca, to przyjmą, ale będę musiał dowieźć maturę. No i zdałem egzamin, a potem w ciągu trzech miesięcy, jako ekstern zdałem maturę.

Wagarował Pan?

Tak, ale teraz odradzam chodzenie na wagary, mimo że to cudowna rzecz. Na nich można swobodnie oddychać. Pisać wiersze, odpoczywać, tylko potem i tak trzeba ten egzamin zdać, dlatego jak mam spotkania z młodzieżą, to zawsze radzę, aby jednak w pewnym momencie się zebrać w sobie i zacząć się uczyć do egzaminów.

A pamięta Pan emocje towarzyszące pierwszemu wyjściu na scenę? Jeszcze zdarza się mieć Panu tremę?

Tremę zawsze mam przed wejściem na scenę, na estradzie, w radiu. Gdybym jej nie miał, to bym się zastanowił, czy nie czas skończyć z aktorstwem. To rzecz nieodzowna w tym zawodzie. To trema, która mnie pcha do przodu. Jak mam gorszy dzień psychicznie, wtedy na scenie mi lepiej idzie. To dziwne, ale tak jest. Tak samo, jak mam tremę – podnosi cię ten strach, chociaż łydki już mi nie drżą, jak na początku pracy w aktorstwie.

Po tylu latach nie było znużenia, chęci, żeby odwiesić aktorską maskę na kołek? Iść na artystyczną emeryturę?

Po pierwsze nie mam kołka. Po drugie w artystycznym zawodzie nie idzie się na emeryturę. Ten zawód jest moim sposobem na życie. Często w różnych miejscach aranżuje pewne sytuacje. Wtedy patrzę na reakcję, jak przesadzę, to zapytam: „przepraszam panią, czy ja nie sprawiam wrażenia idioty?”. Mówią, że nie. Może dlatego, że trochę zagrałem w telewizji. Rozpoznawalność zmienia postrzeganie przez innych ludzi, ale nie o to w tym chodzi. To teatr jest najważniejszy, to tutaj się spełniam.

Z wiekiem trudniej zapamiętywać kwestie?

Mam coraz większe kłopoty z pamięcią, co mnie trochę przeraża. Trochę dłużej się uczę tekstu, ale czy tylko ja tak mam, czy też inni starsi aktorzy? Nie wiem. Boję się Alzheimera, bo w mojej rodzinie było kilka przypadków zachorowań na tę chorobę i nie wiem, czy to dziedziczne, czy nie, ale nie wyobrażam sobie, że przychodzę do mojej garderoby, „trzynastki”, patrzę na siebie, na swoje zdjęcie z dzieciństwa, gdy miałem 1,5 roku i się nie poznaję.

Dlaczego akurat to zdjęcie trzyma Pan u siebie przy lustrze?

Tak sobie je powiesiłem. Czasami spojrzę okiem, to przypomina mi się upływ czasu, a z drugiej strony widzę w nim coś pozytywnego. Symbol. Mam na nim taki zdziwiony wyraz twarzy, nieśmiały uśmieszek. Ten mały chłopiec jeszcze nie wiedział, co go czeka. A teraz patrzy na mnie z tej fotografii i już wie.

fot. Bartłomiej Jan Sowa

Andrzej Żuławski obsadził Pana w „Trzeciej części nocy”, w „Diable”, „Na srebrnym globie”. Potem wyjechał za granicę, a Pan tknięty duchem Izabelli Cywińskiej odmawiał innym reżyserom. Zagrał Pan jednak rolę dyrektora u jego syna – Xawerego Żuławskiego w „Mowie ptaków”.

Scenariusz był napisany przez jego ojca i chciał, żeby zagrali też aktorzy współpracujący z jego tatą. Niedawno grałem w Gnieźnie przy filmie pt. „Święty”. Lubię też estradę (której kiedyś się bałem). Lubię bawić ludzi, sprawia mi to przyjemność, gdy widzę, jak się śmieją. Wszędzie jest inaczej, w kinie, w teatrze, na estradzie, w radiu. Każdy z tych gatunków wymaga innej barwy aktorskiego rzemiosła. Na estradzie podoba mi się to, że mówi się w oczy, łapie się kontakt. Rozmawia się. Taki sposób na życie wybrałem. Odkrywać za każdym razem w sobie kogoś innego, jednocześnie pozostając sobą.

Nie każdy jednak traktuje zawód aktora jak pracę wymagającą wysiłku.

Tak. Niektórzy zupełnie nie mają o tym pojęcia. Myślą, że wystarczy się nauczyć tekstu i to wszystko.

Lubię odnajdywać się w tragifarsie. Mój mistrz Świderski mówił, że aktora poznaje się w komedii. I to prawda.

Może jestem, jak to mówił mój ojciec, trochę sieknięty na punkcie tego, co robię, ale to jest dla mnie ucieczka w wyimaginowaną rzeczywistość, którą buduję na scenie. Uciekam od świata, a to pomaga mi żyć.

Benefis miał się odbyć w 2020 roku, odbędzie się 2 lata później.

Tak, może tym razem się uda, ale właściwie jest mi to już obojętne. Zawsze lubiłem te moje: trzydziestolecie, trzydziestopięciolecie, czterdziestolecie itd. Kiedyś zorganizowano benefis bez przedstawienia, przyjechała telewizja, zrobiono program w dwóch odcinkach, przyjechali różni koledzy z Warszawy i było „och i ach”. Tylko te benefisy nie są najważniejsze w karierze. Przyjemnie, jak cię nagrodzą. Najlepsze są nagrody aktorskie: za prace, gdy została zauważona twoja rola. Odznaczenia typu: „zasłużony dla miasta, województwa, powiatu, gminy itd.” są miłe, nie powiem. Człowiek nie gra na scenie dla nagród. Największą wartość ma możliwość spełniania się w tym, co się robi. A reszta jest pochodną tej pracy. Zawsze można odmówić przyjęcia odznaczenia. Pytali mnie, czy odmówię ministrowi, który kilka razy odmawiał mi Złotego Medalu Zasłużony Kulturze Gloria Artis, ale prawda jest taka, że to nie jest odznaczenie za zasługi dla państwa, tylko za moją pracę. Ponadto ponad pięćdziesięcioletnią w jednym miejscu, więc dlaczego miałbym odmawiać.

Pandemia się trochę uspokoiła, ale teraz czarne chmury wiszą nad Ukrainą. Jak się Pan w tym odnajduje. Zakładam, że sztuka pozwala na eskapizm, ale z drugiej strony jest Pan artystą, a ci są szczególnie wrażliwi na otaczającą ich rzeczywistość.

Na pandemię człowiek nie miał wpływu, a na wojnę mógłby mieć, ale jednak wojny były i są na świecie. Jest taki, który ma władzę i chce się zapisać w historii. Wyjątkowy typ, który ma w sobie butę i inne negatywne cechy, a takich jak on ciągnie do wojny. Wolałbym, żebyśmy tego nie przeżywali, chodzili do teatru i wychodzili z niego radośni.

Teatr potrafi wpływać na widza, który do niego przychodzi, dlatego często podczas prób mówię: „kombinujmy tak, żeby przykuć uwagę widza”. Artyści nie są tylko po to, żeby zaistnieć, a widz tylko siedział z rozdziawioną buzią i nie wiedział, o co chodzi. On ma wiedzieć. Chcemy go bawić lub uświadomić mu pewne rzeczy. Dać do myślenia i pozwolić, żeby utożsamiał się ze mną, z tym, co przeżywam.

Ma Pan swoją ulubioną rolę?

Wszystkie są moje ulubione. Te duże i te małe. W epizod nawet musisz włożyć więcej siły i serca, żeby zaistnieć. A ja uważam, że skoro wchodzę na scenę, to po to, żeby mnie zauważyli, ale też, żeby nie psuć pracy kolegom. Bo o to bardzo łatwo. Kiedyś mnie pouczył Marian Pogasz, czyli słynny Stary Marych. Byłem młodym aktorem, zagraliśmy w Teatrze Polskim w „Szkole żon” Moliera. Młody reżyser mnie usadził na oparciu pierwszej loży i dał mi rekwizyt, kamerę. Gdy ją dostałem, to „hulaj dusza”, ogrywałem tę kamerę, że partner w zasadzie przestał istnieć. Ochrzanił mnie, ale miał rację, od tej pory nie psuję kolegom ról. Jak to mówił Anthony Hopkins; do zbudowania roli jest potrzebny: tekst na blachę, dobry partner, który buduje przy okazji ciebie i intuicja. Intuicja jest ważniejsza od osobowości, bo osobowość ma każdy: jeden ciekawszą, drugi mniej, ale intuicja po rozmowach z reżyserem kieruje aktora w odpowiednią stronę.

Myśli Pan, że dzisiaj byłoby Panu łatwiej czy trudniej zadebiutować na deskach teatru niż 50 lat temu?

Nic by się nie zmieniło. Zmienia się czas, w którym żyjemy, ale teatr przeżył tyle przemian, a mimo tego zawsze wraca do klasyki. Czasami młody reżyser chce się popisać i wymyśla różne „nowoczesne” rzeczy, lecz ja chcę widzieć człowieka, aktora. Aktor ma dać do myślenia lub przekonać widza. Ze sceny trzeba walić prawdę.

Jest Pan nierozerwalnie związany z Poznaniem, ale była okazja, żeby przenieść się do Warszawy. Propozycję składał Jerzy Grzegorzewski. Co w stolicy Wielkopolski było tak przyciągającego, że nie chciał się Pan wyrwać na stałe do artystycznego świata stolicy Polski?

Wpływ miało moje zacinanie się. Byłem nieśmiały. W wojsku też mi dokuczano, przedrzeźniano mnie. Zaprzęgano mnie do najgorszej pracy, żeby mnie zgnębić. To były lata 60., było wtedy dużo samobójstw w wojsku. Okres słynnej fali. Nie dawałem się. Miałem wyciągnąć ekskrementy z kibla, a nie było gumowych rękawiczek ani papieru. Z tzw. kibla na stojaka miałem je wziąć, bo tego chcieli. Kupiłem, więc denaturat, umyłem, wyszczotkowałem i zdezynfekowałem ręce. Chcieli, to mieli. Nie dałem się. Przychodziły umięśnione „byki” do wojska i mówili, czego to oni nie mogą zrobić, a potem tak naprawdę byli pierwsi do popełnienia samobójstwa. Udawali silnych, ale byli słabi psychicznie. Ja swoje dwa lata w wojsku spędziłem w miarę spokojnie. Na świecie jest pełno okrucieństwa.

I to był powód, dla którego Pan nie pojechał do Warszawy?

Nie, powodem było, że po pierwsze nie chciałem, żeby odkryto, że się jąkam.

A po drugie trzymała mnie tu Iza Cywińska, która mówiła mi: „pieprzyć kino, teatr robimy!”. Dlatego Grzegorzewskiemu i innym z Warszawy mówiłem: „w przyszłym sezonie”.

fot. mat. teatru

Warszawa mnie nie interesowała. Z Poznania pochodzi moja rodzina, mój kuzyn Lech Konopiński, Wojtek Kruk. Tu się czułem dobrze, a publiczność w Poznaniu jest zawsze serdeczna. Zacinałem się na spółgłoski np. „g”, więc, jak miałem się przedstawić, to miałem problem, a tutaj bardzo szybko doszedłem do tego, że nie musiałem się przedstawiać, bo ludzie mnie rozpoznawali. Bardzo mocno się też przywiązuje do miejsca, ludzi, rzeczy.

Jest coś, co Pana drażni w Poznaniu?

U poznaniaków lubię oszczędność, a nie lubię nadmiernej oszczędności. (śmiech) Prawdziwi poznaniacy są solidni. Podoba mi się gwara poznańska. Chowałem się na Śląsku, w Katowicach i jest dużo podobieństw między tymi gwarami, głównie germanizmów. Bawi mnie ta gwara i czuję się w niej, coraz lepiej. Trzeba ją kultywować, bo młodzież zapomina, mówi np. tylko „tej”.

Poza teatrem, estradą, filmami, grał też Pan w serialach telewizyjnych: „Na dobre i na złe”, „Rodzinka.pl”, „Świat według Kiepskich”. Dlaczego się Pan na to zdecydował?

Reżyser mnie chciał. Kiedyś pojechałem na „casting”. Bawią mnie te nazwy. Pojechałem na zdjęcia próbne i dziewczyna nimi koordynująca zapytała mnie, jak się nazywam. Mówię: „Michał Grudziński syn Romana”, a ona: „nie, o ojca nie pytamy”. Potem mówi: „czy pan jest zawodowym aktorem?”, to odpowiadam, że „próbuję nim być od 48 lat i jakoś się udaje”. „Niech pan pokaże lewy, prawy profil, przód, proszę się uśmiechnąć”. Uśmiechnąłem się, potem chciała, żebym pokazał zęby – tego było za wiele. Wyszedłem. Przestałem jeździć na castingi. Jakbym miał zepsute zęby, to przecież bym do nich nie przyjechał. Tłumaczyli się, że to rutynowe pytania i polecenia. Powiedziałem, żeby pokazali mi, kto jeszcze jest przypisany do tej roli. Powiedziała mi kilka nazwisk, a ja odpowiedziałem, że już wiem, kto zagra: ten i ten z Warszawy. Tak też się stało, no ale cóż, oni muszą robić te castingi…

Dlatego zgłaszam się tylko, jak chce mnie jakiś reżyser. Telewizja daje pewną rozpoznawalność, co jest przyjemne. Podwyższa też stawkę na estradzie, bo stajesz się aktorem rozpoznawalnym. Poznaniacy mnie jednak bardziej znają z teatru. Jeździłem np. na plan do „Świata według Kiepskich”. Grałem tam albo świrniętych staruszków, albo księdza. Wcieliłem się tam też w biskupa, który spowiada Ferdka, czyli Andrzeja Grabowskiego. Reżyserował to Patrick Yoka, który też zajmował się serialem „Rodzinka.pl” i w tej roli tak mu się spodobałem, że chciał mnie do roli serialowego dziadka. Powiedziałem, że na żaden casting nie przyjdę, ale powiedzieli mi, że nie muszę, bo chce mnie reżyser. To się ucieszyłem, a tym mocniej, że jeszcze się dowiedziałem, że rolę babci dostała śp. Halina Skoczyńska, z którą grałem w teatrze. Marnie płacili, ale trzeba się przyzwyczaić, że tak jest w show-biznesie. Kupią cię albo nie kupią, a jak kupią to za ile? Pseudogwiazdy robią fryzury, stoją na ściankach, dostają za to dużo pieniędzy i bardzo dbają, żeby nie wypaść z obiegu. Marek Kondrat mi kiedyś powiedział, że kiedyś byli aktorzy, którzy chcieli być gwiazdami. A teraz są gwiazdy, które chcą być aktorami.

fot. . Bartłomiej Jan Sowa

Dlaczego akurat dramat pt. „Wiśniowy sad” będzie grany z benefisem? Co Pan sądzi o Antonim Czechowie?

To klasyka, którą uwielbiam. Czechow pisał piękne rzeczy na scenę. Uważam, że jestem rasowym aktorem, który uwielbia klasykę i budowanie postaci metodą Stanisławskiego. Wcielam się w rolę Firsa. Bardzo go polubiłem. Jest najstarszym kamerdynerem na świecie. W ostatniej scenie, gdy wszyscy wyjeżdżają, to o nim zapominają. Zamykają dom, a on zostaje: „zamknięte, wyjechali, a o mnie zapomnieli, no nic”. W oryginale kładzie się do łóżka i wiadomo, że umrze. W sztuce siadam koło drzwi i wiadomo, że przy nich zostanę. Widać, jaki był przywiązany do swoich panów. Życie minęło, jakbym wcale nie żył. Nic nie zostało. „Eh ty, niedorajdo”. Z moim benefisem i moimi latami, które mam, jakoś mi się to wiąże. Coraz częściej czuję swój koniec. Coraz częściej o nim myślę.

Odznaczenie, które mi powieszą, to jest jakby „Virtuti Militari” – za całokształt, za tyle lat walki na scenie, za wierność tej scenie, na której w sztuce umieram. I tak jak Łomnicki, chciałbym na niej umrzeć.

Zdarzyła się Panu kiedyś poważna krzywda na scenie?

Kiedyś w przedstawieniu „PEEPshow” mówiłem monolog i mdlałem. Dwa razy lekarz z sali pędził na scenę, żeby mi pomóc. Dobrze, że muzycy siedzieli przed sceną i mówili: „to jest zaplanowane”. Tylko raz odwołali przeze mnie przedstawienie, bo naprawdę zemdlałem. Uderzyłem się przed sceną o kantówkę, rozciąłem łuk brwiowy. Kurtyna opadła, potem koleżanka przyłożyła mi kompres z zimną wodą. Chciałem wznowić sztukę, ale z kompresu leciała mi woda na kostium, więc byłem mokry, zapytała mnie, co się stało, a ja zażartowałem: „posikałem się”, a ta wzniosła raban: „posikał się, to na pewno serce, wzywajcie pogotowie!”. Wzięto mnie na SOR. Jedna taka sytuacja na 52 lata grania. Co mnie w tym nieszczęściu ucieszyło, że potem widzowie dzwonili do teatru i pytali się o moje samopoczucie.

Najważniejszy dla aktora jest końcowy aplauz?

Niektórzy mówią, że im na nim nie zależy, ale brawa to jest podstawowa zapłata za tę harówkę. Wdzięczność publiczności. Pieniądze zawsze były i są małe. Teatr uprawia się z miłości. Gdy ktoś mnie pyta, czym jest teatr, to wzdycham. W tym wzdychnięciu jest wszystko. Można mówić o teatrze mądrzej, głupiej, ale uważam, że uprawiam swego rodzaju klaunadę. Klaun – tragiczna postać i my na scenie gramy tragiczne postaci, bo ludzkie życie jest tragiczne. Aktorzy to uzewnętrzniają: pokazujemy momenty i wycinki ludzkich losów. I baje bongo.

Tytuł oryginalny

Michał Grudziński: Coraz częściej czuję swój koniec. Tyle lat byłem wierny tej scenie. Chciałbym na niej umrzeć

Źródło:

„Polska Głos Wielkopolski online”