„Historia Sosnowca” Weroniki Murek w reż. Katarzyny Szyngiery w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Pisze Katarzyna Tokarska-Stangret w „Teatrze”.
Przez kilka pierwszych minut podglądamy scenę przez szczelinę przy podłodze. Widać nagie kobiece stópki. Nerwowe, szybkie, bezszelestne, cały czas w ruchu. A przecież nikt nie pogania. Za chwilę obok staną trzy inne pary nóg: w długich spodniach i eleganckich czarnych butach. Bracia Schoen z Saksonii będą radzić między sobą, czy tu, w wiosce Sielec A.D. 1870, gdzie „nie ma nic, jest tylko las”, ale za to przygraniczny i ze stacją Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej Sosnowice, zbudować swoje huty oraz fabryki. Ich stopy są spokojne. Żadnych zbędnych, niepragmatycznych kroków. Idą prosto do celu, zarówno gdy pan chce „na stronę”, dobić interesu, jak i siłą pochwycić bosą służącą…
Powyższa mikrochoreografia syntetyzuje obraz wyłaniający się z książki Joanny Kuciel-Frydryszak "Służące do wszystkiego", skąd zaczerpnięto kilka kwestii dla postaci Służącej (Natalia Bielecka), m.in. o przemocy seksualnej i codziennym planie pracy. Jest też wyrazem patriarchalnych relacji: oni kręcą interesy, popychają bryłę świata, ale podtrzymuje go czyjaś krzątanina, czyjś „koszt”, powiedzą twórczynie "Historii Sosnowca". Ponosi go też Fanny (Mirosława Żak), która na prośbę swoich braci przyjedzie zajmować się służbą. Cóż z tego, że wykształcona, że będzie tu jaśnie panią z jaśniepańskimi zwyczajami – jej bezproduktywną krzątaninę także determinuje płeć, co symbolicznie pokazuje sznur przewiązujący rozłożystą suknię na wysokości kolan (świetne kostiumy Arka Ślesińskiego). „Czyim kosztem” żyje Fanny? – pomyśli Służąca, kiedy już zdejmie z głowy worek po ziemniakach, czyli zakwestionuje swoje położenie – I jak to osiągnąć?
„Czyim kosztem opowiadamy?” – będą kilkukrotnie pytały Weronika Murek i Katarzyna Szyngiera ze sceny. Ojcowie założyciele (w rzeczywistości Schoenów było dwóch, trzeci ze scenicznych braci to być może ich przyszły szwagier, Lamprecht) z komicznie doprawionymi brodami pozostaną w spektaklu niemal jedynymi reprezentantami mężczyzn. Da się więc o Sosnowcu bez Jana Kiepury. Da się budować tożsamość Zagłębia bez przeglądania się w Śląsku (choć Murek właśnie jest Ślązaczką, co podkreślano w materiałach prasowych). Da się znaleźć w zamówionym przez teatr temacie swój temat i nadać mu oryginalny na poziomie scenariusza i inscenizacji kształt (bardzo dobra zbiorowa kreacja zespołu aktorów i tancerzy). I da się też mówić o (nie)równości i awansie społecznym inaczej niż Jakubem Szelą.
„Człowiek robi od rana do wieczora i nie ma nawet siły się w nocy we śnie obrócić na drugi bok, a co dopiero się w tym wszystkim wymyślić” – rozpocznie spektakl głos Służącej. Która z nas znajduje siłę i czas? Dlatego właśnie kobiety mają marzenia. Nie do realizacji. Do snucia podczas pracy wykonywanej w domu po pracy. W twoim „czasie wolnym”, powie dawna Fanny do dawnej Służącej, kiedy spotkają się na miejskim basenie już po czerwonej rewolucji. Obie dzielą teraz publiczną, intymną przestrzeń, lecz klasowa przepaść pozostaje. Służąca mierzyć się będzie z pracowymi skutkami emancypacji rozwijanej przez Fanny na abstrakcyjnym poziomie idei: kim ty jesteś? Kobietą już nie jesteś, bo zarabiasz pieniądze, ale mężczyzną też nie. W spektaklu Szyngiery i Murek ta hybrydyczna tożsamość dążących do wolności kobiet, ich „trzecia gęstość” (tak określi się ontologiczny i genderowy status „czarownicy” – niezależnej, majętnej wdowy ściętej i spalonej w 1740 roku na tych terenach; w pewnym sensie matronki bohaterek spektaklu, także w kwestii bycia ofiarą), wyrażona zostanie przez decyzje obsadowe.
Oto więc otwiera się klapa w podłodze i pojawia wyciągnięty pionowo w górę rybi ogon, a potem cała postać Małej Syrenki w wykonaniu Kacpra Jana Lechowicza. W baśniach Hansa Christiana Andersena, który zresztą zmarł pięć lat po dacie inicjującej dzieje Sosnowca, nie rycerze czy książęta wygrywali ze smokiem i zdobywali królestwa. To dziewczyny walczyły. Ze – złem, przeciwnościami, śmiercią. O – miłość, zmianę losu, uratowanie bliskich. Gerda w "Królowej Śniegu", Calineczka, Eliza z "Dzikich łabędzi", nawet Dziewczynka z zapałkami pociera siarkową główkę, żeby na chwilę zmienić swój los. Dlatego androgyniczna Syrena staje się doradczynią Służącej w jej dążeniach do awansu społecznego.
Ponieważ jednak nie mamy tu do czynienia z poczciwą bajką o złotej rybce, która spełniała życzenia na pstryk, tylko z Andersenem, będą one miały swoje ofiary i cenę. Jaką? Choćby zabitych w rewolucji 1905, wznieconej przez podsunięte Służącej przez Syrenę postulaty: ubezpieczenie, opieka oświatowa i zdrowotna, możliwość rozwoju na takich samych warunkach jak mężczyźni. Czy się udało? Syrena pojawia się w otoczeniu baniek mydlanych, które, jak wiadomo, pryskają… To jednak zrealizowane mimo wszystko strategie aspiracyjne sosnowieckich kobiet staną się tworzywem dla zainscenizowanej herstorii miasta. One tworzą „pozytywny mit”. Budują bowiem łańcuch inspiracji, pokazując współzależności i progres.
Bella Hertz (Mirosława Żak) – muza przedwojennych artystów. „Jeździła sama kabrioletem. Ścięła włosy na krótko. Nosiła spodnie. Wysiadywała w Ziemiańskiej z zacnymi panami jak równy z równym”. Na czyj koszt? Żeby taką być – odpowiada zazdrosnej Służącej – trzeba się dobrze urodzić. Można jednak źle się urodzić, a wspinać w górę nawet po zjeżdżalni w szkole. Alicja Dorabialska (Agnieszka Bałaga-Okońska) pojedzie do pracowni Marii Skłodowskiej-Curie w Paryżu, zostanie fizykochemiczką, profesorką trzech politechnik. Można również nie zginąć z bronią w ręku w powstaniu w getcie będzińsko-sosnowieckim i nie być upamiętnioną na Trakcie Pamięci Męczeństwa i Walki Żydów, jak zostanie opowiedziana Frumka Płotnicka przez Braci Schoen rozpartych na leżakach: Frumka żyje przecież wraz z innymi Żydami w Paragwaju, słuchając jazzu i jeżdżąc na nartach.
O ile role aktorek są raczej poważne, o tyle aktorzy – zarówno grający męskie, jak i kobiece postacie – idą w udaną groteskę. Kapitalnie robi to Piotr Zawadzki. W pływackich damskich trykotach, kręcąc parasolką, nadzoruje grupę uczennic najpierw jako Józefa Siwikowa, dyrektorka żeńskiej szkoły handlowej założonej na początku XX wieku, a potem Tacjanna Wysocka, tancerka i choreografka, która po wojnie prowadziła Szkołę Baletową w Sosnowcu.
Mamy w tej wizji jeszcze dwie bohaterki. Hutę „Katarzyna” i Zakłady Dziewiarskie „Wanda”. Od tej pierwszej – której hałdę przedstawiono jako pokrytą żużlem, czarodziejską górę (pełna znaczeń scenografia Mileny Czarnik) – zaczęły się strajki w 1905 roku. Druga była krainą mlekiem, miodem – oraz toksynami – płynącą, gdzie dokonał się wreszcie awans społeczny. Nie bez powodu Dyrektorkę, która „dzieli pracę, dzieli premie”, gra ta sama aktorka, co Służącą. I nie bez powodu aktorzy wyrzucają teraz ogon Syreny, likwidując postać. Nadeszły nowe czasy. Nowe bajki.
W dynamicznym numerze wokalno-choreograficznym (muzyka Jacek Sotomski, choreografia Barbara Olech, przygotowanie wokalne Ewa Zug) entuzjastyczny mit „Wandy” rośnie i samopodważa się jednocześnie. Sukces był wspólny, zyskiwały na nim i kierowniczka, i ramionkowa, i brakarka, i farbiarka. Zaangażowanie, sprawczość, pieniądze przekładały się na wysokie poczucie sensu pracy. A zarazem na pompowanie norm, nadgodziny, wypadki, raka wywoływanego przez szkodliwe opary z farbiarni. Nikt nie patrzył na ekologię i bhp, śpiewają energicznie kolorowo ubrane pracownice. Lecz „dziś też nikt nie patrzy” – dopowiadają. Podobnie jak w 1905 roku, kiedy odpady z fabryk leciały prosto do rzeki. To był koszt, który ponosiły kolejne pokolenia przemysłowego regionu. Psujami „Wandy” okazali się dopiero mężczyźni. Mąż pani Oli, włączający do wesołej piosenki swoje partie na melodię "Murów" Kaczmarskiego, staje się zapowiedzią „Solidarności”. Tym razem Szyngiera pokazuje jej drugą twarz: działalność związkowców jako nadużycie i poszukiwanie władzy.
Spektakl polaryzuje obraz Sosnowca, ale jest na tyle silną kreacją, zbudowaną z nowych symboli i motywów, że może być mitotwórczy. Zarazem chronologicznie przedstawia dzieje miasta i losy postaci niefikcyjnych w oparciu o dawne archiwa i archiwa pamięci żyjących świadków. Lokalna i globalna historia, procesy geopolityczne, gospodarcze i społeczne klarują się poprzez doświadczenia będące udziałem tych, które tu żyły – dość swoiste przy tym dla procesu feminizacji. Mary Popis (Mary Poppins?) wreszcie zdobędzie szczyt góry. Rzuci stamtąd Teresce z blokowiska piłkę.
Bo niewątpliwie na przestrzeni stu pięćdziesięciu lat dokonała się ogromna zmiana, ale to ciągle ewolucja nie rewolucja. Wybrzmiewa to w krótkim wywiadzie z młodymi mistrzyniami z Czarnych Sosnowiec – spadkobierczyniami dziedzictwa Ireny Półtorak. Wyświetlany na opuszczonej już kurtynie epilog spektaklu budzi dumę z międzynarodowych sukcesów piłkarek, lecz ich postulaty o równe traktowanie kobiecej i męskiej piłki nożnej jeszcze długo pozostaną w sferze marzeń.