EN

10.03.2025, 13:33 Wersja do druku

Juliusz Machulski: o „Vabank” musiałem zagrać va banque

O swój pełnometrażowy debiut – „Vabank” musiałem zagrać va banque, postawiłem wszystko na jedną kartę. Reżyser powinien mieć otwarty umysł, słuchać innych. Każdy członek ekipy może mieć genialny pomysł – powiedział PAP reżyser i scenarzysta Juliusz Machulski, który 10 marca kończy 70 lat.

fot. PAP/ Adam Warżawa

Polska Agencja Prasowa: Dlaczego realizuje pan komedie - gatunek, który nie cieszył się w PRL dobrą opinią i w dodatku jest, obok filmu kryminalnego, uznawany za najtrudniejszy. Bo przecież nie można kogoś rozśmieszyć tylko w 60 procentach. Albo się to udaje w 100 procentach, albo wcale...

Juliusz Machulski: Już jako siedmio-ośmioletni kinoman lubiłem komedie a przede wszystkim kino amerykańskie. Westerny, filmy płaszcza i szpady. Generalnie było to kino gatunkowe. Chodziłem do kina na komedie Tadeusza Chmielewskiego, Stanisława Barei - choć te najlepsze, antysystemowe kręcił już w latach 70., gdy byłem już w Szkole Filmowej. Jego komedie mówiły o PRL więcej niż całe kino moralnego niepokoju, z całym szacunkiem dla jego twórców.

Po trzecim roku na Wydziale Reżyserii w Łodzi napisałem scenariusz komedii kryminalnej pt. "Kwinto" dla Janusza Majewskiego specjalisty od tego gatunku, prywatnie mojego mentora. Chciałem, żeby to był kryminał, ale bez Milicji Obywatelskiej i dlatego okres międzywojnia. Miałem nadzieję, że zaistnieję jako scenarzysta dobrego filmu, co mi pomoże w późniejszej drodze do debiutu. Ale los był dla mnie bardziej niż łaskawy. Majewski miał już dość tej epoki, bo właśnie przygotowywał serial o królowej Bonie, więc pojawił się cień nadziei, że może ja zrealizuję ten film jako reżyser.

PAP: O swój debiut - "Vabank" - walczył pan trzy lata. W dodatku był jednym z najmłodszych debiutantów w kinie PRL...

J.M.: By zrealizować pełnometrażowy film kinowy musiałem spełnić kilka warunków – być asystentem reżysera przy dwóch filmach i zrealizować film telewizyjny. Szybko napisałem scenariusz "Bezpośredniego połączenia". Agnieszka Holland, która znała mnie z filmu Krzysztofa Kieślowskiego "Personel", gdzie zagrałem jedną z ról, zaprotegowała mnie do Zespołu "X" Andrzeja Wajdy. Mój pierwszy telewizyjny film, "Bezpośrednie połączenie" pasował akurat do obyczajowego cyklu, który realizowali. Skończyłem zdjęcia zimą 1979 r. i byłem gotów do debiutu w Zespole "Kadr" Jerzego Kawalerowicza. Ale ten skromny film Wajdzie się nie spodobał do tego stopnia, że przekonał Kawalerowicza, żeby wstrzymał mój debiut, dopóki nie zrobię jeszcze jednego telewizyjnego filmu. Kawalerowicz nie chciał forsować projektu za wszelką cenę, więc napisałem następny scenariusz dla telewizji, który im się nie spodobał. Po roku zawieszenia Kawalerowiczowi zrobiło się widocznie mnie żal, a może też nie chciał, żeby mu Wajda dyktował, co ma robić w "Kadrze" i zdecydował, że zadebiutuję. Przy czym uprzedził mnie, że jeśli debiut się nie powiedzie, moja zawodowa kariera może skończyć się na tym filmie. Wiedziałem, że muszę zagrać „va banque" i postawić wszystko na jedną kartę. Zaryzykowałem i udało się!

PAP: W pana filmach pod warstwą komediową jest ukryta głębsza refleksja, co nie jest oczywiste w przypadku komedii.

J.M.: Punktem odniesienia dla mnie i wielu reżyserów było i jest kino amerykańskie, brytyjskie, francuskie - generalnie kino przychodzące z Zachodu. Najlepsze komedie mają właśnie to drugie dno. Zawsze czułem potrzebę, żeby w komediach szczególnie w PRL-u pod komediowym kamuflażem powiedzieć coś więcej o naszej rzeczywistości w Polsce. Dlatego zrealizowałem "Seksmisję", a później "Kingsajz". Ale tych filmów nie byłoby, gdyby nie sukces "Vabanku" - od niego wszystko się zaczęło.

PAP: Co dziś, 45 lat po własnym debiucie może pan poradzić debiutującym reżyserom?

J.M.: Najważniejszy jest charakter, bo to bardzo trudny zawód. Reżyser musi być odporny na stres, bo przeciwności losu i stresów na planie filmowym jest mnóstwo i trzeba to wszystko znieść. Przydatny jest także upór, ale mądry upór, nie ośli. Pozytywny upór jest ważny, gdy jesteśmy absolutnie przekonani do pomysłu, idei czy konkretnej sceny, ale warto słuchać innych. Każdy członek ekipy potrafi czasem mieć genialny pomysł, który służy filmowi. Tylko trzeba mieć otwartą głowę. Są reżyserzy-dyktatorzy, ale według mnie lepszą metodą jest stworzenie dobrej atmosfery. Nie wolno zapominać, że realizacja filmu to zbiorowy wysiłek całej ekipy. Kiedy się wchodzi na plan jako reżyser lepiej mówić każdemu z ekipy: "zróbmy razem coś fajnego!".

rozmawiał Maciej Replewicz

Źródło:

PAP