Michał Mizera, w tekście kuratorskim, pisze o Festiwalu Lamentacje. Nowy festiwal w Teatrze Polskim w Warszawie odbędzie się w dniach 8-17 kwietnia.
Visitatio sepulchri, czyli nawiedzenie grobu
There are more things in Heaven and Earth, Than are dreamt of in your philosophy
Shakespeare
„Przywróć nam Dziady!” – krzyczy Gustaw do Księdza w IV części narodowego arcydramatu. Niedokończonego, jak większość naszych dramatów, na szczęście a może na nieszczęście niestety. Niedokończonego, bo wiecznie zajęty Autor po powstaniu listopadowym na emigracji w Paryżu począł czynić poezję, czynić poezją, zarzucając jej pisanie. Tłumaczył nam to 31 października ubiegłego roku na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego w Warszawie Krzysztof Rutkowski, natchniony śledczy mickiewiczowskich śladów i tropów. Andrzej Seweryn, odczytujący wtedy nowy przekład słynnej Lekcji XVI, świętego tekstu polskiego teatru, zakończył ten pełen guślarstwa obrzęd świętokradczy zgaszeniem gromnicy i złowieszczym „Do zobaczenia na Lamentacjach!”.
Stało się! Lamentacje stają się ciałem i wypełnią swym drżeniem ostatni tydzień Wielkiego Postu aż do pierwszego dnia Triduum Paschalnego. Otworzy je ważny i symboliczny gest, jakim wykonawcy zakopiańskiego Performansu według prozy Fiodora Dostojewskiego witają widzów.
„Witaj flaszeczko z niezwykłym likworem, z wielki szacunkiem cię do ręki biorę” – mówi (w przekładzie Jacka Stanisława Burasa) Faust, tytułowy bohater arcydramatu Johanna Wolfganga Goethego, i już, już ma wypić truciznę, zdruzgotany niemożnością poznania, którego potrzeby nie zaspokoiły ani filozofia, ani teologia, ani prawo, ani medycyna. Ale kiedy zbliża fiolkę do ust, nagle zaczynają bić wielkanocne dzwony i słychać rezurekcyjną pieśń. Faust Goethego zaczyna się w noc otchłanną z Wielkiej Soboty na Wielką Niedzielę, a od śmierci samobójczej ratuje doktora Fausta wielkanocna pieśń Zmartwychwstania. Ratuje aż do podpisania cyrografu, ale przecież ratuje. W ostatecznym rozrachunku – ratuje.
Pomiędzy krajem Dostojewskiego a ojczyzną Goethego i Manna leży wielokrotnie wskrzeszane niczym Piotrowin państwo, którego językiem urzędowym równie wielką łaskawością losu pozostaje polszczyzna. To ona, Mowa, jest głównym bohaterem Lamentacji. Lamentujemy po polsku i w sprawie polskiej. Nic dziwnego, że wiecznie zajęty Autor patronuje tym działaniom. To jego cmentarny obrzęd zaciążył nad polską kulturą, mentalnością i tożsamością. Gadamy z umarłymi. Umarłych pytamy o radę i przestrogę. Naprzód z umarłymi gotowiśmy iść. Stanisław Wyspiański w swoim Wyzwoleniu doskonale zrozumiał ten nekromantyczny rytuał, każąc zbuntować się Konradowi wobec Geniusza, bohaterowi Polaków pokonać swego Autora, wtrącić go do wawelskich krypt a wejście do nich zaryglować zgaszoną pochodnią. Słowem: kazał synowi dokonać aktu ojcobójstwa. Nic dziwnego, że w końcu dopadły go Erynie. Erynie, które nie staną się Łaskawe…
By wziąć udział w tych zapasach z upiorami, wybierzemy się do Gdańska specjalnym festiwalowym pociągiem do miejsca, z którego wyprorokowany przez Wyspiańskiego wyrobnik odmienił polskie losy nie poprzez śmierć i ofiarę. Wcześniej odrobiliśmy lekcję Witkacego, który W małym dworku pokazał, że dla ozdrowienia trzeba wygnać z domu duchy bliskich zmarłych. Trzeba zanegować rytuał dziadów. Trzeba wyjść z zaklętego kręgu obcowania z duchami. Trzeba żyć! Jakże okrutnie i dojmująco to brzmi wobec współczesnej tragedii i śmierci Prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza i Zwykłego, Szarego Człowieka Piotra Szczęsnego, których pamięci dedykujemy nasz wyjazd spod Pałacu Kultury i Nauki na Targ Węglowy.
Mesjanizm, oryginalna odmiana polskiej chrystologii, stał się nie tylko szkolnym wytrychem do romantyzmu, stał się realnie sączącym się spod ziemi wyziewem, zaczadzającym umysły i serca wielu pokoleń Polaków. Traumę z powodu bezpowrotnie dla ich pokolenia utraconej ojczyzny (ale nie Mowy!) Mickiewicz, Słowacki, Goszczyński próbowali przekuć w duchową wartość w tajemnych spotkaniach z mistrzem Andrzejem Towiańskim organizowanych na paryskich strychach, gdzie zbierało się Koło Sprawy Bożej. To chyba dobrze o nas świadczy, że dziś umiemy się z nich trochę pośmiać i zobaczyć ich w krzywym zwierciadle. Może właśnie dzięki Witkacemu? Może właśnie dzięki Gombrowiczowi, który w Ślubie dał przejmujący obraz tego, czym kończy się powoływanie przez człowieka kościoła ludzko-ludzkiego?
„Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich. Wszakże nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!” – tak układał swoją Wielką Improwizację w ogrodzie Getsemani Mistrz z Nazaretu. Nie krzyczał Bogu, że nie jest ojcem, tylko tyranem. Satrapą. Carem! Jezus pokornie układał swoją pieśń Samotnika. Słuchał tej Improwizacji także ten, który wiecznie zła pragnąc, wieczne czyni dobro. Zwodziciel, trickster, krętacz, deprawator! Właśnie pod – złowieszczym! – tytułem Deprawator Gombrowicz pojawi się na Lamentacjach w spotkaniu ze swoim wielkim interlokutorem, spadkobiercą wielkich Wilniuków, Filomatów i Filaretów, czyli Czesławem Miłoszem (w tle przygląda im się mocno zdegustowany Zbigniew Herbert), którzy na emigracji plotkują, piją i tańczą, ale też uprawiają swój narodowy, samopompujący się teatr samouwielbienia.
Mickiewicz, sam emigrant, kiedy pisał III część Dziadów (udało mu się z tej części zakończyć ledwie prolog i akt pierwszy), zadedykował ją zmarłym kolegom, „świętej pamięci Janowi Sobolewskiemu, Cyprianowi Daszkiewiczowi, Feliksowi Kółakowskiemu, spółuczniom, spółwięźniom, spółwygnańcom, za miłość ku ojczyźnie prześladowanym, z tęsknoty ku ojczyźnie zmarłym, w Archangielsku, na Moskwie, w Petersburgu — narodowej sprawy męczennikom”. Dziady te w zeszłym roku po raz pierwszy zaistniały w języku gruzińskim w teatrze o nazwie – nomen omen – Liberty, faktycznie położonym obok słynnego na cały świat Placu Wolności w Tbilisi, z którego obrazki tak często oglądamy w mediach. Dziady boleśnie się aktualizują, nie tylko w Gruzji.
Z Kolchidy, a więc z Gruzji, pochodziła Medea, której córki i wnuczki próbują uciec z ojczyzn ogarniętych wojną do lepszych krain. Współczesne Medee, które stają się genetowskimi pokojówkami, mogą powiedzieć słowami wiersza Jeana-Pierre’a Siméona „wściekła jestem, wściekła matka, wściekła córka, wściekła siostra”. To Stabat Mater Furiosa… Lamentacje rozbrzmiewają w czasie szczególnym. Trwa wojna w Ukrainie wywołana rosyjską agresją w imię znanych nam dobrze, nie tylko z Dziadów, imperialistycznych ciągot spadkobierców Aleksandra i Mikołaja Pawłowiczów. Uczeń krzemienieckiego liceum i wileńskiego uniwersytetu sportretował w swoim wizyjnym dramacie Sen srebrny Salomei cały ten kulturowy tygiel polsko-kozacko-rosyjski (i jeszcze żydowski) w czasie konfederacji barskiej, której dziedzictwo tak silnie zaciążyło nad polskim romantyzmem. Wiele niepożegnanych i niewysłuchanych ukraińskich oraz polskich duchów krąży nad pobojowiskami, grobami, cmentarzami i pogorzeliskami. Smutno nam też, że na Lamentacjach w legnickim przedstawieniu nie zobaczymy już świętej pamięci Bogdana Grzeszczaka, wybitnego aktora, legendę nie tylko legnickiej sceny, ale i Warszawskich Spotkań Teatralnych.
Wszyscy ci autorzy, wszyscy ci bohaterowie, wszystkie te zjawy i duchy spotkają się na Lamentacjach w Teatrze Polskim im. Arnolda Szyfmana. Zaprawdę, „są dziwy w niebie i na ziemi...”. Ale dajmy już spokój tym pseudoerudycyjnym wykrętom. Twórcy i trenerzy, demiurdzy i demiurżki sztucznej inteligencji jasno mówią, że wśród dobrodziejstw nowego narzędzia jest i taka konsekwencja: sztuczna inteligencja oduczy nas czytać. Pytanie, czy zdąży, zanim w pojedynku Settembriniego z Naphtą ten pierwszy strzeli w powietrze, by nie zranić przeciwnika. Ten drugi, z tego samego powodu, strzeli do siebie. Na Lamentacje zapraszamy tych, którzy – zmuszeni – w ostateczności będą strzelać w powietrze lub do siebie samych. Pozostali, nie miejmy złudzeń, będą strzelać do nas bez mrugnięcia okiem i zawahania.
Nasz festiwal nie jest świętem klasyki. Nie jest manifestacją teatru opartego na słowie. Nie jest spotkaniem mistrzów i adeptów. To stypa po świecie, w którym wierzyliśmy, że literatura, czyli moc słów, czyni nas szlachetniejszymi i mądrzejszymi. Lamentacje to podzwonne dla tej utopii. Zanim wejdziemy do Szeolu, pożegnajmy się więc z Goethem i Mannem, z Mannem i Dostojewskim, pożegnajmy ze Słowackim, Wyspiańskim, Witkacym, Gombrowiczem, Miłoszem i Herbertem.
Nie żegnamy się tylko z Mickiewiczem. „Zabierz nam Dziady!” – chciałoby się zakrzyknąć. Gromnica zgasła. A ten już spod ziemi wygląda i znowu jak upiór powstaje. I krwi żąda, krwi żąda, krwi żąda!
Alleluja!