Wojciech Has był wizjonerem kina, jego filmy były ornamentalne, sensualne. Ludzie, którzy go nie znali, myśleli, że robi je nawiedzony człowiek. A to był zwykły pan w sweterku, bucikach. Wypalał setki papierosów dziennie i bardzo mało się odzywał - tak zmarłego przed 20 laty reżysera wspomina jego uczeń, Mariusz Grzegorzek.
Polska Agencja Prasowa: Pamięta pan swoją ostatnią rozmowę z Wojciechem Hasem?
Mariusz Grzegorzek: Nie było jakieś ostatniej, istotnej rozmowy. Profesor pod koniec życia ciężko chorował, jego aktywność znacznie zmalała. Tak naprawdę nigdy też nie była nadmiernie duża. Has był wizjonerem kina, jego filmy były ornamentalne, sensualne, kipiały od różnych figur. Dlatego ludzie, którzy go nie znali, myśleli, że takie filmy robi nawiedzony, szalony człowiek. To sprawiało, że wyobrażali go sobie jako barwną postać w stylu Alejandro Jodorowsky'ego. A to był zwykły pan w sweterku, bucikach, który wypalał setki papierosów dziennie i bardzo mało się odzywał. Ale za to, gdy się już odezwał, to trafiał w sedno.
PAP: Jak nazwałby pan swoją relację z Wojciechem Hasem? Czy to była przyjaźń?
M.G.: Ze słowem przyjaźń byłbym ostrożny. Nazwałbym to raczej więzią duchową, która była oparta na pionowej relacji mistrz-uczeń. Właśnie takie stosunki z profesorem bardzo sobie ceniłem. Nigdy nie dążyłem do nadmiernej z nim fraternizacji. Do dziś zresztą uważam, że ludzie młodzi potrzebują autorytetów. W moim przypadku było to o tyle ciekawe, że z natury jestem anarchistą, a na dodatek mam problem z figurą ojca. W momencie, kiedy pojawiał się jakiś męski autorytet, moją pierwszą reakcją było strącenie go z piedestału. Has okazał się wyjątkiem, osobą, w stosunku do której poczułem z jednej strony respekt, a z drugiej pokrewieństwo dusz.
PAP: Z obrazem jakiego filmu Wojciecha Hasa przyszedł pan do Szkoły Filmowej w Łodzi?
M.G.: Przede wszystkim miałem pod powiekami "Sanatorium pod klepsydrą". Nie jestem oryginalny w tym wyborze, ale trudno być oryginalnym, bo to jest jego najwybitniejsze dzieło. Posiadałem świadomość tego, w jakiej sytuacji na początku moich studiów Wojciech Has wciąż się znajdował. Wiązało się to z zakazem robienia filmów, jaki dostał po "Sanatorium pod klepsydrą". Prawie przez 10 lat niczego nie zrobił. To był bardzo ciemny okres w jego życiu. Widziałem, jak on się z tym zmagał. Kiedy byłem na trzecim albo czwartym roku, wyreżyserował po tak długiej przerwie swój pierwszy film fabularny. Nosił on tytuł "Nieciekawa historia" i był adaptacją opowiadania Czechowa. Pokazał nam w szkole ten film i on mi się nie spodobał. Powiedziałem mu o tym.
PAP: Jak zareagował?
M.G.: Nie odezwał się słowem. Zrobiłem to, bo byłem młody, głupi i chciałem się popisać. Mocno uderzyłem w jego słaby punkt. Ale naprawdę uważałem, że ten film jest słaby, do mnie kompletnie on nie trafił. Miałem już wtedy z Hasem tak intensywne porozumienie, iż uważałem, że jestem mu winien szczerość. Dziwne było to - co potwierdziły inne osoby, które go też dobrze znały - że nie tylko to przyjął w miarę spokojnie, ale także w jakimś sensie mi wybaczył. Teraz być może zweryfikowałbym te poglądy, byłbym delikatniejszy. Choćby dlatego, że wiem, ile ta "Nieciekawa historia" go kosztowała, w jakim napięciu ją tworzył, chcąc udowodnić sobie i światu, iż wciąż może robić filmy. Jednak nie był już wtedy w wysokiej artystycznej formie, nie potrafił nadać obrazowi takiego nasycenia energetycznego, by się to ujawniło na ekranie.
PAP: Czyli wciąż żył w poczuciu odrzucenia, niezrozumienia, jakie spotkało go po premierze "Sanatorium pod klepsydrą"?
M.G.: Tak, Has był w pewnym sensie człowiekiem złamanym. Każdy wrażliwy artysta, o gęstym, wibrującym życiu wewnętrznym, z założenia bywa złamany. I ma do tego prawo. W jego przypadku na to nałożyły się też inne, okołopolityczne historie.
PAP: Przełożona przez niego na ekran proza Schulza wiązała się z problemem zagłady Żydów. To nie był temat dobrze wówczas widziany. Tym bardziej, że w filmie dopatrywano się scen nawiązujących do antysemickich pogromów.
M.G.: Władza nie miała ochoty tego filmu pokazywać, a Has wysłał go na festiwal w Cannes. Na domiar złego otrzymał tam Nagrodę Jury. Ona dała mu poczucie, że to co robi, jest wartościowe, ale z drugiej strony spowodowała, że został odsunięty na boczny tor. Biorąc pod uwagę fakt, jak wrażliwym i skomplikowanym człowiekiem był Wojciech Has, musiało to doprowadzić do jego egzystencjalnej zapaści. Stał się przez to jeszcze bardziej wycofany, z niewieloma ludźmi wchodził w głębsze relacje. Tym bardziej, że już wcześniej osiągnął pewność, że życie to trudna i ciemna podróż.
PAP: A czy nie stało się to przypadkiem wtedy, kiedy jego film "Jak być kochaną" zaczęto porównywać do "Popiołu i diamentu" Andrzeja Wajdy?
M.G.: Możliwe. Na pewno te porównania musiały go okropnie drażnić, gdyż był człowiekiem o wielkich ambicjach. Wiem, że bardzo to przeżywał.
PAP: Mówiło się nawet o jego kompleksie Wajdy.
M.G.: Nie tylko Wajdy, także Kawalerowicza i innych reżyserów z Polskiej Szkoły Filmowej. Has nie potrafił robić wokół siebie szumu, układać się z władzą. Inni twórcy z tej szkoły byli bardziej dynamiczni, bardziej płodni.
PAP: Ale on przecież nie musiał mieć na ich punkcie kompleksów, bo niebawem zrobił "Rękopis znaleziony w Saragossie", który wywindował go na szczyt.
M.G.: Nie musiał, ale miał. Właśnie na tym polegają kompleksy. Nie znajdują one obiektywnego odzwierciedlenia w sytuacji, tylko są wyrazem słabej formy psychicznej. I to dotyczyło Wojciecha Hasa. Kiedy go spotkałem, wciąż był człowiekiem obudowanym, otoczonym skorupą. Mnie się udało ten dystans, który wokół siebie wytworzył, złamać. Może dlatego, że poczuł ze mną mocne pokrewieństwo duchowe. Ale to ja, nie on, wykonywałem kroki, by zajrzeć do jego wnętrza. Były one chyba nieco ponad miarę, zważywszy na to, że jednak podchodziłem do niego z pozycji studenta. Nagle jednak okazało się, że możemy rozmawiać na totalnie ludzkim poziomie. Zaowocowało to tym, że po ukończeniu szkoły, zanim profesor odszedł z uczelni, zostałem jego asystentem.
PAP: Jakim Wojciech Has był pedagogiem?
M.G.: Zanim odpowiem na to pytanie, muszę powiedzieć, jak czuje się młody człowiek, któremu udaje się dostać do szkoły filmowej. To było legendarne miejsce, do którego zdawała ogromna liczba osób. Przyjęcie do Filmówki mogło uderzyć do głowy. I uderzało. Ja miałem przeświadczenie o tym, że powinienem być reżyserem, ale tak naprawdę nie byłem do tego zupełnie przygotowany. To była emocjonalna zawierucha. Po raz drugi objawiła się ona, kiedy dostaliśmy do ręki kamery i możliwość robienia pierwszych wstępnych etiud. Wtedy się okazało, że tego kompletnie nie umiem. Warsztatowo okazałem się bezradny. Przecież wcześniej nie miałem szansy niczego nakręcić, bo nie było jeszcze nawet kamer VHS. Jedyne, co miałem, to rojące się w głowie obrazy.
PAP: To wyszło w zderzeniu z Hasem?
M.G.: Nie, to wyszło w zderzeniu z moimi pedagogami z pierwszego roku. Na szczęście na drugim roku spotkałem Hasa. I to on pomógł mi zrozumieć, że najpierw muszę przerobić gramatykę języka filmowego, nauczyć się rzemiosła. Uświadomił mi też jeszcze jedną ważną rzecz, że taka edukacja nie musi stać w opozycji do tego, co chcę robić, do bardzo osobistego, autorskiego kina. Nasze spotkania z profesorem na początku były dość dziwne. Może nie wszyscy o tym wiedzą, ale on był zaprzeczeniem dobrego pedagoga. Był osobą milczącą, dosyć wycofaną, nie wyciągał do studenta ręki. Miał swój świat, swoją własną filmową metodę. Opowiadał nam o niej, ale w istocie to była jego osobista metoda robienia kina. Szybko się jednak okazało, że ma też niebywałą intuicję w stosunku do ludzi, znakomity zmysł analityczny. Byłem pod wielkim wrażeniem tego, jak Has analizuje scenariusze moich kolegów, jak w bardzo prosty, skromny sposób trafia w istotę rzeczy. Do mojego scenariusza też tak podszedł i pozwolił mi zrobić już na drugim roku bardzo eksperymentalną etiudę "Krakatau", która do dziś jest w szkole pokazywana. Żaden inny pedagog nie zgodziłby się na coś takiego. A Has dał mi poczucie wolności i bezpieczeństwa. To było dla mnie kolosalnie istotnie, zrozumiałem, że mogę zacząć robić moje własne filmy. Utwierdził mnie jeszcze w tym, kiedy zrealizowałem swój film dyplomowy pod tytułem "Robak".
PAP: Wojciech Has był też opiekunem artystycznym pana pierwszego filmu "Rozmowa z człowiekiem z szafy". Co to dla pana znaczyło?
M.G.: Niesamowite w tym było to, że wspierał mnie, kiedy wpadłem na szalony pomysł zrobienia filmu o człowieku, którego matka trzyma w szafie i który później jest maltretowany przez sadystycznego pracodawcę. Scenariusz powstał na podstawie opowiadania Iana MacEwana, brytyjskiego pisarza, którego wówczas jeszcze nikt nie znał. Kawalerowicz w życiu by nie dopuścił do realizacji takiej rzeczy. A Has, biorąc mnie pod swoje skrzydła, pomógł mi wejść w dorosłe życie zawodowe.
PAP: Czy podczas pracy nad tym filmem dochodziło między wami do jakichś konfliktów?
M.G.: On był dość apodyktyczny w stosunku do moich kolegów, ale mnie jakoś dziwnie rozumiał, akceptował i doceniał to, co chodziło mi po głowie. Myśmy nie mieli ze sobą praktycznie żadnych konfliktów, poza tym jednym, o którym już wspomniałem, a który dotyczył jego filmu. Poza tym dogadywaliśmy się na różnych, nie tylko czysto filmowych płaszczyznach. W młodości miałem dość mroczną psychikę, wszystko, co robiłem, to było takie uderzenie w dzwon Zygmunta, pokazywanie, że życie nie ma sensu, inferno czeka tylko, żeby nas wchłonąć. Hasowi to absolutnie odpowiadało, bo na poziomie egzystencjalnym też należał do totalnych fatalistów. Był zachwycony, gdy dałem mu do posłuchania muzykę zespołu Dead Can Dance, którą zresztą użyłem w etiudzie "Krakatau", jak i w filmie "Robak". Podobało mu się to gęste, apokaliptyczne, gotyckie brzmienie.
PAP: Czy połączyła was też fascynacja malarstwem? Pan, absolwent historii sztuki, Has zakochany w twórczości Maxa Ernsta, Salvadora Dalego. Mawiano nawet o nim, że gdyby był malarzem, to na pewno zostałby surrealistą.
M.G.: Strona plastyczna miała ogromne znaczenie w jego twórczości. I mnie to pociągało. Jego z kolei nie tyle interesowało moje teoretyczne wykształcenie, co moja wrażliwość wizualna. Bardziej ciekawiło go to, że dużo malowałem, rysowałem, co do dzisiaj robię. Mam pewien rodzaj wyobraźni, talentu, który był spójny z tym, jak do sztuki podchodził profesor. Pod tym względem także dobrze się rozumieliśmy. Moje etiudy, a później filmy podobały mu się, jak mniemam, również ze względu na ich specyficzną wizualność. Czułem, że ją akceptuje.
PAP: Jak pan myśli, gdyby Has dożył naszych czasów, robiłby dalej filmy?
M.G.: Jestem absolutnie przekonany, że nie. Świat się prymitywizuje, ludzie oduczyli się już porozumiewania tak wyrafinowanym typem języka, jakim posługiwał się Has. On przy swoim niełatwym charakterze, swoich poglądach, swojej klasie, związkom z przedwojenną formacją duchową, z której się wywodził, nie byłby na pewno zainteresowany próbą dostosowania się do zdziczałego świata, w jakim dzisiaj żyjemy. Nawet gdyby mu pozwolono robić filmy na jego warunkach, byłyby one na totalnym offie. Trudno byłoby mu trafić do dzisiejszych, żądnych rozrywki widzów. A przecież dla każdego z nas wymiana myśli z publicznością podczas kinowego seansu ma kluczowe znaczenie.
Wojciech Jerzy Has uznawany jest za jednego z najważniejszych twórców Polskiej Szkoły Filmowej, dzięki takim obrazom, jak "Pożegnania" i "Jak być kochaną". Sławę zdobył jednak przede wszystkim jako realizator późniejszych onirycznych interpretacji uznanych dzieł literackich, a wśród nich: "Rękopisu znalezionego w Saragossie", "Lalki" i "Sanatorium pod klepsydrą". Był wykładowcą Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi, a w latach 1990-1996 rektorem tej uczelni.
Mariusz Grzegorzek jest reżyserem filmowym i teatralnym. Nakręcił takie filmy, jak m.in. "Rozmowa z człowiekiem z szafy", "Królowa aniołów", "Jestem Twój". Jest też autorem wielu realizacji teatralnych, przede wszystkim w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Jest profesorem sztuk filmowych, a w latach 2012-2020 był rektorem łódzkiej Filmówki.