„Karnawał warszawski” Cyryla Danielewskiego w reż. Sławomira Narlocha w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsięKULTURY.
„Karnawał warszawski” zaczyna się od papierosa, na którego wychodzi ubrana we współczesne kolorowe ciuchy młoda Dziewczyna (Helena Englert). W rzeczywistości sceny Teatru Komedia stoi sobie przed kurtyną, zza której dochodzą dźwięki sylwestrowej imprezy i spokojnie pali. Nagle jednak od strony widowni wpada na scenę dziwna postać: to Barbara Kurdej-Szatan w czarno-białym makijażu, ubrana w czarno-biały strój subretki z przełomu wieków. Nazywa dziewczynę Michasią i informuje ją, że ma dla niej przesyłkę. Dziewczyna początkowo nie rozumie, o co chodzi, ale po chwili podejmuje grę z Franią (tak ma na imię pokojówka), zwierzając jej się, że spotkała na grzybach wspaniałego młodzieńca i nie może przestać o nim myśleć. Frania cierpliwie wysłuchuje Michasi i nakłania ją delikatnie do wejścia w tę opowieść. „Sprawdźmy, czy wszystko udało się zrealizować” – rzuca na odchodne – i obie znikają pod kurtyną, a ja nie mogę się pozbyć wrażenia, że będziemy odtąd oglądać dwie opowieści: jedną – zapożyczoną z właściwej fabuły inscenizowanego tu wodewilu Cyryla Danielewskiego z 1905 roku – „Gołe panny czyli karnawał w Warszawie”, oraz tę teatralną, której istotą jest podróż w czasie młodej dziewczyny w poszukiwaniu miłości. Spodobała mi się ta druga narracja, bo obiecywała naprawdę wiele, można pomyśleć na przykład, że bohaterka jest czytelniczką, która udaje się po miłosne przeżycia do początków XX wieku, albo aktorką, która liczy, że w czasie pracy nad spektaklem znajdzie swe prywatne szczęście; wreszcie można na nią spojrzeć, jak na widzkę, który przychodzi do teatru, by przeżyć to, czego nie dane jej jest zaznać w realnym życiu. Koncept ten wprowadza też coś, co wydaje się być cechą charakterystyczną twórczości Sławomira Narlocha – pewien rodzaj liryzmu zaprawionego goryczą, którym nasyca on część wątków swoich spektakli.
W „Karnawale warszawskim” bazuje on na spotkaniu pięknych marzeń Dziewczyny/Michasi z brutalną, jakby złośliwie pomijającą ją w procesie życiowego obdarowywania miłością i szczęściem, rzeczywistością. Co ciekawe, to konsekwentna decyzja reżysera i autora adaptacji, u Danielewskiego bowiem Michasia po prostu znajduje swojego Kazimierza, u Narlocha zaś – niby jest tak samo, ale nie do końca. A to dlatego, że Kazimierz, w przeciwieństwie do innych mężczyzn, starających się o względy sióstr Brzeskich, realnie nie istnieje, scenicznie bowiem reprezentuje go… uśmiechnięty balonik. Sceny więc miłosne Michasi z jej wymarzonym chłopakiem to tak naprawdę gadanie do siebie dziewczyny z balonikiem. Pomijając już skojarzenie ze słynnym muralem Banksy’ego, ogląda się je ze ściśniętym gardłem, bo w takiej formie od razu wiadomo, że są emanacją czegoś, co jest największą ludzką potrzebą, ale też równocześnie – nie jest dostępne każdemu. Dlatego też, choć wodewil Danielewskiego kończy się happy endem, spektakl Narlocha zostawia nas z goryczą. Gdy się prześledzi ten koncept na poziomie „narracji pionowej”, a więc wychodząc od tego, że Dziewczyna się w Michasię, bohaterkę Danielewskiego wciela, okazuje się, że spektakl Narlocha może być również ostrzeżeniem przed ucieczką od własnego życia (tu akurat – w sferę sztuki) do krainy własnych niespełnionych, pragnień i wybujałej wyobraźni. Jak otrzeźwieć w tym galopującym procesie, jak się z niego wypisać – na to twórcy z Teatru Komedia nie dają odpowiedzi.
Ironia tego procesu poszukiwania miłosnego szczęścia za wszelką cenę, ma jeszcze jeden potężny wzmacniacz: to fabuła wodewilu, zagrana brawurowo przez cały zespół spektaklu w konwencji super buffo; nie z przymrużeniem oka, ale wręcz w fazie REM. Aktorzy od początku do końca tej opowieści bawią się sobą i tym światem, na ile to tylko możliwe. Jego fałszywość i nierealność podkreślona jest przez znakomitą czarno-białą warstwę wizualną (Martyna Kander, Anna Adamek oraz Karolina Gębska) oraz przez to, że kilkoro aktorów gra różne postaci. Zabieg ten ma dodatkowe konsekwencje: jeśli bowiem siostry Michasi i ich konkurenci są grani przez te same osoby, to wypada zapytać, używając metafory lustra: co mówi o Michasi/Dziewczynie to, że ona jedna „odbija się” tu w baloniku? Jaką rozmowę bohaterki z samą sobą się tu podświadomie sugeruje? Wszystko jest tu więc bardziej niż umowne, nie do wiary i jawnie fałszywe, a jednak Dziewczyna/Michasia, nie oglądając się na nic, próbuje w tej rzeczywistości znaleźć swoje szczęście… Mnie to bardzo wzrusza.
Ostatnia rzecz, o jakiej chcę tu wspomnieć, to Warszawa i jej rola w całej tej opowieści. Wodewil Danielewskiego jest napisany tak, jakby dział PR prezydenta Warszawy zapłacił za tę sztukę dużo pieniędzy. Stolica wydaje się tu bowiem Mekką i Medyną polskiej prowincji, jej ziemią obiecaną i rajem. Narloch ze swoim zespołem, konstruując scenicznie współczesną Warszawę, portretuje ją raczej poprzez interpretację fabularnych zdarzeń, zmierzając w kierunku ukazania jej jako „raju utraconego prawdopodobieństwa”, że użyję frazy Wisławy Szymborskiej. Zwraca tym samym naszą uwagę na fakt, że ten mityczny polski „sen o Warszawie” nie jest niestety możliwy dla każdego. Niby oczywistość, ale warto to podkreślić.
Czy zatem wszystko się w tym spektaklu udało? Niestety nie, najwięcej zastrzeżeń mam do przeprowadzenia koncepcji zderzenia czarno-białej rzeczywistości wodewilu z kolorowym światem Dziewczyny. Wątpliwości nasuwają się już choćby dlatego, że żadna z piszących dotąd o tym spektaklu osób nie zauważyła tu gry kostiumem, a nie zauważyła, bo z jednej strony to dosłownie kilka pierwszych minut przedstawienia, więc mogło umknąć, z drugiej zaś – koncept ten nie pojawia się potem aż do finału pierwszej części, w którym Michasia, nie wiadomo nagle skąd, proponuje „obce” czasowo w tej układance berlińskie techno. To zresztą jedyny element kontynuujący ten wątek, któremu najzwyczajniej w świecie brak tu puenty, a przecież to ważne, żeby się jakoś zakończył. Helena Englert jako Michasia próbuje na początku ogrywać swoje wejście w ten świat, ale na niezdarnym kręceniu oczami i dziwnych minach się kończy, a przecież tę jej nieprzystawalność do tego świata warto by najpierw jakoś zamanifestować, żeby następnie ją poprowadzić, wyznaczając sobie cel, do którego wszystko to dąży oraz istotne punkty na prowadzącej do niego drodze. Oczywiście, że to najtrudniejsze aktorskie zadanie w tym spektaklu, bo de facto trzeba grać dwie, a nawet trzy postaci jednocześnie (w grę wchodzi wszak jeszcze balonik-Kazimierz). W związku z tym potrzebna tu jest drobiazgowa, ustalona z reżyserem partytura – precyzująca, kiedy jest się w świecie Danilewskiego „obcą”, a kiedy „swoją”, co to oznacza, jakich środków się używa itd. Przede wszystkim zaś – do czego zmierzają obie te postaci. Tu tego mam wrażenie zabrakło, i choć Helena Englert prezentuje tu całkiem szeroki wachlarz swojego talentu, to w wielu momentach miało to raczej postać niekontrolowanego strzelania na wiwat, nie przemyślanej aktorskiej kreacji. Potrzeba jeszcze wspólnego z reżyserem namysłu i trochę pracy, żeby to dobrze poukładać. Zwłaszcza że na scenie obok popisują się mistrzowie i mistrzynie formy.
Fabuła wodewilu, w istocie przecież tania i głupiutka opowiastka na kształt polskich współczesnych komedii romantycznych, staje się tu pretekstem do popisowej, zbiorowej kreacji zaproszonych do spektaklu gwiazd. Magdalena Smalara i Kacper Kuszewski bawili się – i nas – swoimi „rolami” wyśmienicie, racząc przy okazji publiczność tym, co w komedii najlepsze. I to bez ohydnego wdzięczenia się do widzów, co było niegdyś „specialite de la maison” sceny przy Słowackiego. Show kradną niewątpliwie: uroczy i piekielnie zdolny, zwłaszcza w kwestii operowania formą, Maciej Pawlak, oraz mistrz teatralnych transformacji wszelkich Krzysztof Szczepaniak, nie wiem, w których wcieleniach lepsi – w damskich czy męskich. Jest jeszcze Barbara Kurdej-Szatan, której lekkość i dezynwoltura, z jaką rysuje postać Frani, naprawdę zapiera dech w piersiach. Julia Kamińska również gra solidnie i choć na mnie akurat zrobiła najmniejsze wrażenie, trzeba przyznać dla porządku, że jej postać nie miała tu za wiele do grania. Dodajmy, że cały zespół z niezwykłą zwinnością i precyzją wciąż daje nam sekretne znaki, że to, co oglądamy na scenie, nie jest prawdziwą opowieścią „na śmierć i życie”. I słusznie – im bardziej fałszywa ich opowiastka, tym większy dramat Dziewczyny/Michasi na końcu.
Sławomir Narloch w Teatrze Komedia zrobił coś bardzo ciekawego: przerobił tandetny, komediowy wodewil na spektakl mądry, niejednoznaczny i głęboki. To droga zupełnie odwrotna od tej, którą kroczył w Teatrze Narodowym, reżyserując „Grę snów” Strindberga. Nic więc dziwnego, że przyniosła mu spory sukces. Wątek współczesny na pewno do przemyślenia, choć i bez niego jest bardzo dobrze. Po cóż jednak zatrzymywać się na „bardzo dobrze”, skoro w zasięgu ręki widać „wspaniale”?
Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego”.