„Czarownice. Wszystkich nas nie spalicie” w reż. Iwony Kempy w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie. Pisze Joanna Raba w Teatrze dla Wszystkich.
Spektakl „Kobiety objaśniają mi świat” doczekał się w tym sezonie swojej młodszej siostry. Iwona Kempa wróciła ze świeżym projektem do krakowskiego Teatru Nowego Proxima, aby znów podjąć temat nierówności płci i niesprawiedliwości wobec kobiet. Piątkowa premiera „Czarownice. Wszystkich nas nie spalicie” przypomniała, że ciąg dalszy tej dyskusji jest wciąż aktualny i bardzo potrzebny.
Tytułowe „czarownice” w rozumieniu Iwony Kempy nie są baśniowymi staruchami warzącymi trucizny, ale kobietami, które nie pasują do normy kobiecości: niezamężne, bezdzietne, buntownicze, mówiące głośno o tematach tabu. W te wyjątkowe kobiety wcielają się pełne energii i charyzmy aktorki: Małgorzata Gałkowska, Martyna Krzysztofik, Katarzyna Małachowska i Anna Tomaszewska. Przywołują one historie kobiet torturowanych i zabijanych setki lat temu, takie jak wydarzenia z niesławnego Salem, ale i takie od których nie dzieli nas nawet dekada, jak polowanie na czarownice w Papui Nowej Gwinei. Spektakl jest dynamiczny a przekaz jasny: przemoc wobec kobiet jest obecna na całym świecie niezależnie od kraju, czasu i religii. Przechodzimy płynnie od jednej historii do drugiej, a wszystkie mają wiele punktów wspólnych: seksualne nadużycia, gwałty, agresja, naruszanie godności ludzkiej i podstawowych praw. Widzimy Annę Tomaszewską rozciąganą na inkwizycyjnych torturach, to znów Martynę Krzysztofik wcielającą się w kobietę oskarżoną o bycie sangumą (czarownicą/opętaną) z powodu jednego snu kuzynki i śmierci paru świń. Pojawia się też relacja o nastolatce dręczonej egzorcyzmami przez katolickich księży oraz wspomnienia artystki (Małgorzata Gałkowska) odrzuconej przez środowisko akademickie z powodu nieestetyzowania kobiecej cielesności. Zdarzenia przeskakują jak w kalejdoskopie, a we wszystkich kobiety, będące w istocie ofiarami, postrzegane są jako czarownice, opętane i niebezpieczne. Artystki demaskują to obraźliwe słowo i starają się mu nadać inny charakter – siostrzanej solidarności, wolności i swobody wyrażania siebie.
Wiele z tych historii skręca wnętrzności. Upokarzanie i tortury są tym straszniejsze, że prawdziwe. Jak zaznacza Iwona Kempa: „Nie tworzymy iluzji – wszystkie opowiedziane w spektaklu sytuacje wydarzyły się naprawdę. Są wypowiedziami kobiet, zapisami przesłuchań, fragmentami historycznych dokumentów, reportaży i felietonów.” Reżyserka wraz z aktorkami przywołuje te mocne obrazy nie po to, aby szokować, ale by obnażyć ich groteskowość, absurdalność i niebezpieczeństwo, które niesie ze sobą fałszywe oskarżenie czy brak edukacji.
Ale są też takie anegdoty, które budzą śmiech, jak choćby ankieta stworzona przez katolickiego księdza, udowadniająca, że cała widownia może być pod wpływem złego demona, ponieważ oglądała „Gwiezdne wojny” albo ćwiczyła jogę. Najwięcej śmiechu wzbudza chyba rzucone od niechcenia przez Annę Tomaszewską hasło „cnoty niewieście” – najnowsza perełka konserwatywnej narracji na temat kobiet.
Aktorki stoją przeciwko tym historiom: ośmieszają je albo racjonalizują. Wykrzykują dobrze nam znane hasła wciąż świeże po zmaganiach Ogólnopolskiego Strajku Kobiet przeciw zaostrzaniu ustawy antyaborcyjnej. „No women, no kraj”, „Nic o nas bez nas” brzmi w rytm bębnów i wspierającej je perkusji (Liliana Zieniawa). „Czarownice” ubrane w kwieciste sukienki i sportowe buty, tańczą i śpiewają otoczone metalowymi barierami miejskimi, które później porywają spod ścian, i z których budują stos (scenografia: Joanna Zemanek). Są głośne i odważne. Jak inaczej miałyby być usłyszane? Protest, którego nikt nie dostrzega jest protestem nieskutecznym.
Paniom towarzyszy w tym sprzeciwie mężczyzna, Sławomir Maciejewski. Nietrudno się domyślić, że często przypada mu tutaj zadanie wcielania się w przedstawicieli władzy: księdza potępiającego aborcję ze szczytu metalowego rusztowania, policjanta przesłuchującego zatrzymaną, mieszkańca wioski chcącego palić czarownice. W ich postaciach Maciejewski ilustruje, jak łatwo przejść z pozycji władzy do postawy wrogości, agresji i niekontrolowanej histerii.
Pamiętam swoją małą refleksję sprzed półtora roku temu po spektaklu „Kobiety objaśniają mi świat”. Pomyślałam wtedy, że następnym krokiem mógłby być spektakl omawiający na równi problemy kondycji kobiecej jak i męskiej. To przecież ukochany i wyczekiwany cel feminizmu, jego podstawa. Równość oznacza przecież niwelowanie krzywdzącej niesprawiedliwości nie tylko wobec kobiet, ale i mężczyzn. Jednak okres pandemicznych strajków wydaje się być bardziej krokiem wstecz niż postępem w dyskursie równi praw pomiędzy płciami. A szkoda. Mimo to jedyny mężczyzna w spektaklu ma swoje miejsce w linii, w której stoją aktorki i opowiadają o tym, czy gotują, jaki lubią kolor, czy mają dzieci. Maciejewski też odpowiada i nie pomija nawet pytania: „Pamiętasz swój pierwszy okres? Co wtedy czułaś?”. Odchrząkuje i z poczuciem humoru rzuca krótkie: „Yyym… dyskomfort”. Jego obecność łagodzi błędne przekonanie, że na tematy feministyczne kobiety rozmawiają tylko z kobietami i tylko w obecności kobiet, bo tak jest łatwiej, bo kobiety się czują pewniej, bo tylko one mają prawo o tym mówić, bo mężczyźni nie rozumieją, bo nie chcą, bo się nudzą, bo się wstydzą…
Przez swoją kolażową formę spektakl stanowi małą historię przemocy wobec kobiet. Małą, bo trwającą około półtorej godziny, a więc zdecydowanie za krótką, by objąć setki lat strachu i bólu. Za to wystarczająco długą, by wyrazić kategoryczny sprzeciw wobec tej przemocy. Jest to protest stanowczy i głośny, ale ani taki agresywny, ani taki wulgarny, jak często chcą to widzieć konserwatyści. I kiedy Martyna Krzysztofik chwyta za mikrofon, żeby na koniec spektaklu zaśpiewać ożywczy hit Glorii Gaynor „I will Survive”, spektakl pozostawia widzów w poczuciu siły i dobrej energii.