„Brytanik” Jeana Racine’a w reż. Grzegorza Wiśniewskiego na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie. Pisze Przemysław Skrzydelski w Teatrze dla Wszystkich.
„Brytanika” wystawia Grzegorz Wiśniewski niemal bez ozdobników. I wręcz poddaje się reżimowi słowa. Zatem to także opowieść o tym, jak świetny reżyser wraca tam, gdzie czuje się najlepiej.
Już nie pamiętam, kiedy Grzegorz Wiśniewski pokazał naprawdę dobry spektakl. Ostatnia była chyba „Sonata jesienna” w Narodowym, przykład teatru psychologicznego, ściśniętego w przestrzeni sceny kameralnej. W takich sytuacjach wydaje się, że widzowie oddychają razem z aktorami, aż w końcu łapią zadyszkę, sami nie radząc sobie z emocjami. To właśnie tak do niedawna definiowaliśmy teatr Wiśniewskiego.
Potem reżyser się pogubił, na dużej scenie Narodowego realizując „Marię Stuart” i – już całkiem niepotrzebnie – „Króla Leara”. Co się stało? Zadecydowała konieczność sprostania i skali tytułów, i skali przestrzeni, do której wypadało je dostosować, ale to chyba nie było jeszcze wszystko, bo Wiśniewski ratował się też nadmiarem niedorzecznych rozwiązań inscenizacyjnych.
Jednak teraz w Teatrze Wybrzeże wraca do dawniejszych przyzwyczajeń. I mimo że sopocka scena kameralna to paradoksalnie przestrzeń niemała, tym razem skutecznie ją wykorzystuje.
W półmroku rozczytuje to, co dzieje się między słowami dramatu Racine’a, zatrzymuje karuzelę pomysłów i utwierdza widzów w przekonaniu, że to, co w ludzkim działaniu najciekawsze, pozostaje niedopowiedziane. Agrypiną Doroty Kolak rządzi przymus kontroli nad Neronem (wspaniały, chwilami nawet racjonalista w wyciąganiu wniosków, Piotr Biedroń) jako synem, który w życiu zawdzięcza jej wszystko, nawet to, że żyje, czy jako uzurpatorem z obsesją eliminacji swojego przyrodniego brata, Brytanika (Robert Ciszewski)? Wybitna aktorka rozumie, że motywacje należy skryć w sferze domysłów i za nic nie pozwolić, by rozbuchane na pokaz namiętności wzięły górę. Zresztą byłoby to wbrew tekstowi, który tylko trochę jest traktatem o metodach wyszarpywania władzy, a na pewno bardziej dramatem ambicji rodzinnych, i przez to właśnie tak wyrachowanych. Tutaj gra pozorów, maskowana frazami o państwie zagrożonym przez widzimisię szaleńca, zadaje rany w najczulsze punkty. Z tego powodu myślę, że sześć lat temu w wystawionej na tej samej scenie, również Racine’owskiej, „Fedrze” Wiśniewski nieco się zagalopował i pozwolił, by widzowie odebrali akcję jako zapis niemal wyłącznie seksualnych frustracji. Za dużo było w tym mówienia wprost.
Z kolei „Brytanik” jest dzisiaj tak mocnym teatrem z jeszcze jednego powodu, zwłaszcza gdy przyjrzymy się reżyserskim modom. Niesie bowiem z sobą siłę tragicznego decorum, której potrafią sprostać nieliczni twórcy. Może słowo nadal coś znaczy.
Chętnie poczekam na kolejne odsłony teatru Grzegorza Wiśniewskiego. Oby były tylko w podobnej tonacji. Innych nie przyjmuję.