O tym, co jest możliwe, gdy nic nie jest możliwe, jak niemoc przekuć w terapeutyczny projekt artystyczny, łączący Polskę z Islandią i o swoich ukochanych seniorach – opowiada Lena Frankiewicz, aktorka i reżyserka. Rozmawia Wiesław Kowalski w Presto.
Jak pandemia zmieniła Twoje patrzenie na świat, człowieka i teatr?
Pewnie nie będę oryginalna, jeśli powiem, że pandemia na swoim początkowym etapie przede wszystkim pozwoliła mi wyhamować, przyjrzeć się temu, co jest wokół i we mnie samej. W teatrze, ale przede w moim wewnętrznym spektrum, gdzieś w tym pędzie zagubionym, zaniedbanym. Bo stan sprzed marca 2020 r. nie dawał od pewnego momentu w ogóle szansy na osobiste wyprawy w głąb siebie. Bardzo dobrze identyfikowałam się swego czasu ze słowami Doroty Masłowskiej, która pisała w jednym ze swoich wczesnopandemicznych felietonów, że między jedną a drugą podróżą, między transferami z lotniska na lotnisko marzyła wręcz, żeby ktoś to wreszcie na chwilę zatrzymał. Z jednej strony więc była to jakaś niebywała ulga, z drugiej zupełnie skrajne wrażenie pogubienia, lęku o bliskich, o siebie, o przetrwanie. Ten kalejdoskop emocjonalny i niezwykła łatwość przechodzenia z jednego stanu w stan zupełnie odmienny były chyba w tym czasie domeną wielu z nas.
Co budziło Twój największy zawodowy niepokój?
Na pierwszym miejscu stawiałam jeszcze niedawno sytuację teatru. Zdziesiątkowana widownia, utracone zlecenia, odwołane spektakle to wielka niepewność, w wielu wypadkach rozpaczliwa walka o byt. W tej chwili tak bardzo nie wiadomo, co będzie. Dlatego myślę, że fantastycznie byłoby, gdybyśmy po prostu wszyscy przeżyli.
A coś pozytywnego?
Stan początkowej niemocy i bezradności uruchomił we mnie bardzo ciekawe procesy i pozwolił skierować uwagę w te obszary, na które zawsze miałam ochotę, a nigdy nie było na nie czasu. Jak człowiek dokona kilku intensywnych wglądów w siebie, to pewne zawiłe z pozoru sprawy stają się nagle przejrzyste i w gruncie rzeczy bardzo proste. Pomógł mi zwrot w stronę natury. Lockdown w mieście okazał się na tyle nieznośny, że spakowaliśmy graty i ruszyliśmy do lasu. Nie chciałabym jednak robić żadnych podsumowań, ponieważ jesteśmy cały czas w trakcie pandemii. Mam tylko nadzieję, że z kultury w Polsce zostanie coś więcej niż zgliszcza, bo ten kraj ma tak wielu wspaniałych artystów, że stosowanie strategii „przetrwają najsilniejsi” jest w tym wypadku bardzo zasmucające, żeby nie powiedzieć haniebne. Polska kultura i jej różnorodność są bogactwem tego kraju. Nie każdy jest drapieżnikiem. Najpiękniejsze sprawy rodzą się często w bardzo subtelnych umysłach, słabiej odnajdujących się w kwestiach czysto praktycznych. Jeśli rządzący to zignorują i pozwolą artystom zdechnąć lub się przekwalifikować (nie wiadomo, co gorsze), to z kulturą będzie marnie i nie wiem, jak obywatele przetrwają choćby kolejny potencjalny lockdown, nie mówiąc już o bieżącym dostępie do zasobów kultury, które, zamrożone na długie miesiące, będą, a właściwie już są w fatalnej kondycji.
Czy to prawda, że na pomysł zrealizowania w sieci projektu „Aktorzy/Seniorzy” wpadłaś podczas pierwszego nielegalnego spaceru? Czy to był samotny spacer, czy też miałaś okazję z kimś swój pomysł skonfrontować?
Z tego, co pamiętam, samotny. Urządzałam sobie nielegalne spacery w najtrudniejszym dla mnie czasie, gdy zamknięte były lasy i parki. To pozwalało mi nie oszaleć. Brałam zwykle do siatki dwa banany dla niepoznaki (że niby idę na zakupy albo z nich wracam) i spacerowałam alejkami parku Rydza-Śmigłego. I wiesz, co mnie najbardziej ściskało za serce? Starsi ludzie na ławkach w tym parku. W maseczkach, wystraszeni, jacyś tacy kompletnie bezradni, strzegący zazdrośnie swoich godzin wchodzenia do sklepu. Pomyślałam wtedy o wszystkich moich kochanych seniorach i seniorkach teatralnych, z którymi jeszcze tak niedawno pracowałam, i zaczęłam do nich dzwonić. Wtedy zupełnie nie wiedziałam, że to będzie projekt. Po prostu sobie gadaliśmy, jak oni się z tym czują, jak się na to zapatrują. Nie zapomnę rozmowy z Jurkiem Łapińskim. Powiedział mi, że najbardziej boi się, że nie przeżyje tego wszystkiego nie ze względu na samego wirusa, tylko ze względu na brak teatru, bo teatr trzymał go do tej pory przy życiu, dawał szczególny rodzaj adrenaliny, mimo jego ciężkiej choroby, z którą zmagał się od dłuższego czasu. Po tej rozmowie pomyślałam, że bardzo chciałabym zarejestrować Jurka: z całym jego poczuciem humoru, serdecznością i ogromem metafizyki, którą w sobie nosił. Niestety nie zdążyłam.
Jednak pomysł wykiełkował i już wiedziałaś, że musisz to zrobić?
Dostałam stypendium w ramach „Kultury w sieci”. Byłam i szczęśliwa, i wkurzona, bo ta forma przyznawania pomocy społecznej jednym „tak”, a innym „nie”, wydała mi się skandaliczna. Przepadło naprawdę wiele superprojektów. Pomyślałam, że jak mam to robić, to zaproszę do współpracy Mateusza Zielińskiego (młodego operatora z łódzkiej Filmówki) i że trzeba tę „pomoc” potraktować symbolicznie: podzielić się tym grantem, zrobić to tak, żeby nie było wstydu i żeby zostało z tego coś wartościowego. I powiem ci, że te rozmowy przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Oni mówili tak pięknie, szczerze, bezpruderyjnie, radykalnie. Wkręciłam się w to bardzo. Miały być tylko trzy odcinki, ale będzie ich o kilka więcej. Mam poczucie, że ten zapis jest czymś bardzo istotnym, nie tylko w wymiarze przekazu dla potomnych, lecz także w tym czysto praktycznym. Niko Niakas (jeden z bohaterów cyklu) dostał osiem dni zdjęciowych u Wojciecha Smarzowskiego i mam cichą nadzieję, że pójdą za tym następne propozycje, bo to naprawdę wspaniali i wyjątkowi artyści, wciąż w niebywałej dyspozycji zawodowej.
Wzięłaś również udział jako aktorka w projekcie Magdy Hueckel i Tomasza Śliwińskiego, serialu internetowym na podstawie „Dziennika z czasów zarazy”. Co było w nim ważniejsze – postać głównej bohaterki Maleny czy kolażowa forma przedsięwzięcia, wykorzystująca plan żywy, lalkowy i animację komputerową?
Projekt wyszedł z mojej inicjatywy. Był we mnie taki stan niemocy, zwątpienia, że nie mogłam niczego przeczytać ani też niczego oglądać w sieci. Ukojenie dawały mi wówczas gra na pianinie, na którą nigdy nie miałam czasu, i czytanie bloga Magdy Hueckel. „Dziennik z czasów zarazy” opisywał doświadczenie lockdownu z jego wszystkimi śmieszno-strasznymi odcieniami. Miałam wrażenie, jakby ktoś spisywał na bieżąco moje myśli, opatrywał je ciekawymi zdjęciami i puszczał dalej w świat. Wtedy pomyślałam, że skoro nic na ten moment nie jest możliwe, to być może właśnie wszystko jest możliwe i że mogłabym sobie w ramach autoterapii coś z tym blogiem zrobić, ale jako aktorka, nie reżyserka. To, co mnie zawsze szczególnie pociągało w aktorstwie, to przepracowywanie swoich różnych stanów. To mi bardzo „czyściło głowę” i tego najbardziej brakowało mi, kiedy skierowałam się w stronę reżyserii. Zagadnęłam więc, ze swoim partnerem Tomkiem Maśląkowskim, na ten temat Magdę. Ona pogadała ze swoim Tomkiem i potem to już bardzo szybko poszło. Od początku chcieliśmy, żeby „Kroniki...” były projektem o mocno interdyscyplinarnym charakterze.
Mieliście już dość teatru w sieci?
Tak. Stąd kolażowa formuła, o której wspominasz. Napisaliśmy wniosek w ramach „Kultury w sieci”, który został pozytywnie zaopiniowany (co też nie było wcale oczywiste). Udało się pozyskać do tego projektu bardzo ciekawych ludzi – Stefana Wesołowskiego, który napisał fenomenalną ścieżkę dźwiękową, Natalię Bucior, która animowała na Islandii to, czego myśmy nie byli w stanie zainscenizować na żywo ani w makiecie, i dosyłała nam to wszystko w plikach, które ważyły tony gigabajtów. Cały projekt, pomimo tego, że mocno skomplikowany, był wspaniałą partyzantką. Robiony w domowych warunkach, za pomocą drukarki, kartonu i nożyczek, okazał się świetną formą terapii. Całą scenografię wykonaliśmy sami, nie było żadnego teatru, podmiotu, pracowni, które w normalnych warunkach realizują takie projekty. Dało nam to wiele radości i pomimo ogromnego zmęczenia myślimy o tym, żeby nadal to rozwijać, o ile oczywiście uda się pozyskać kolejne środki.
W zeszłym roku w Teatrze Narodowym zrealizowałaś bardzo dobrze przyjęty spektakl „Jak być kochaną”. Niedawno na dużej scenie miała miejsce premiera spektaklu „Piknik pod Wiszącą Skałą”. Czy łatwo było przekonać dyrektora Jana Englerta do tej propozycji i co jest podstawą adaptacji – film Petera Weira czy powieść Joan Lindsay?
Zdecydowanie trudniej było mi go przekonać do pierwszej realizacji. Jeśli chodzi o „Piknik...”, było już prościej. Nigdy zresztą nie zapomnę tego błysku w oczach dyrektora i jego komentarza, że wreszcie będzie mógł obsadzić wiele aktorek, które tak bardzo są spragnione grania. Bo ten materiał faktycznie daje ogromną szansę na wytworzenie takiej wspólnoty kobiecego doświadczenia między pokoleniami, stereotypami czy wręcz uprzedzeniami. Nasza wersja mocno się różni od wersji filmowej już na poziomie scenariusza, a i powieść Lindsay jest jedynie punktem odbicia się do pewnych tematów, które w ramach tej literatury, jak i filmu Weira, zostały jedyne subtelnie zasygnalizowane.
A coś je łączy?
To, co łączy adaptację, a właściwie autorski tekst Małgorzaty Maciejewskiej, z oryginalną powieścią i filmem, to motyw przejścia, transgresji, którą otwiera spotkanie ze Skałą. Jednak o ile w filmie Weira cała historia pozostaje w bardzo dużym niedopowiedzeniu (co zresztą stanowi o jego osobliwości: jest to chyba jedyny thriller rozgrywający się w biały dzień, nie pod osłoną nocy, tylko w promieniach australijskiego słońca), o tyle my z Małgorzatą przed przystąpieniem do pracy rozmawiałyśmy dużo o kryminalnym potencjale tej historii i o wątkach pominiętych w pierwszym i jedynym wydaniu powieści. Bo ostatni rozdział utworu, usunięty za radą wydawcy Lindsay, wyjaśnia, co takiego wydarzyło się w australijskim buszu 14 lutego 1900 r. To uruchomiło bardzo ciekawe tropy, a więc kontekst postkolonialnej Australii, stosunku ludzi do przyrody i jej eksploatacji, relacji białego człowieka z Aborygenami i mityczną warstwą ich świata. I w tym wszystkim dorastające dziewczęta z pensji z brytyjskimi tradycjami!