EN

25.05.2023, 07:20 Wersja do druku

Kurczak na scenie

fot. z arch. Teatru im. Jaracza w Olsztynie

Siedziałam nago na ołtarzu i jadłam tort w ostatniej scenie, nie powstrzymałam się i powiedziałam: „Boże, jakie to wspaniałe, siedzę na ołtarzu i żrę tort” – rozmowa z aktorką Teatru im. Jaracza w Olsztynie.

WITOLD MROZEK: Często ci się zdarzało grać idiotki?

MILENA GAUER: Tak, myślę, że parę razy na pewno.

I faktycznie wtedy trzeba tak ramionami do góry, jak opowiadasz w spektaklu „Łatwe rzeczy” Anny Karasińskiej?

Na pewno coś się wtedy z ciałem dzieje. Pamiętam improwizację, z której to weszło do spektaklu. To był moment na próbie, kiedy Ania Karasińska zapytała: „A co ty tam grasz, Milena, w tym teatrze?”. I ja, jak w szale, szale nienawiści do teatru, zaczęłam jej pokazywać to wszystko – i była przerażona. Pokazywałam: „no, idiotkę, to tak”. Choć akurat ten ruch ramion przy idiotce to ściągnęłam od koleżanki. Pamiętam, miała taką scenę… 

Te idiotki – to postaci pierwszoplanowe?

Nie, no co ty. Jak w farsie – to ta brzydka…

fot. Tomasz Bąk / mat. organizatora

Z czego biorą się te cielesne aktorskie wzorce, te ruchowe kody, które pokazujesz w „Łatwych rzeczach”? To przechodzi z reżysera do reżysera? Aktorzy to proponują sami?

Wiesz, myślę, że teatr w mieście do dwustu tysięcy mieszkańców to zupełnie inny teatr niż w Krakowie czy Warszawie. W takim mieście są bardzo konkretne oczekiwania widza.

No dobrze, ale jak to oczekiwanie widza w „mieście do dwustu tysięcy mieszkańców” – jak mówiłaś z Weroniką Szczawińską w spektaklu „Ciotunia” – przenosi się na zachowanie na scenę? W którym momencie to, jak myśli się o oczekiwaniach widza, sprawia, że idiotka unosi ramiona, a bajkowa wiewiórka czy przedsiębiorcza postać zaciera ręce?

Pewnie wydarza się to na próbach. Teraz mam takie szczęście, że dawno czegoś takiego nie grałam, ostatnio w 2019 roku…

To nie takie „dawno”.

…zagrałam taką rolę. Dla mnie to rodzaj cierpienia: udawanie na scenie, że scenografia to jest nasz domek i my tu mamy sztućce, i to jest takie nasze życie, i tu zjemy sobie ciastko. Traktowanie teatru jako zabawy fabularnej i opowiadanie widzowi o relacjach jest dla mnie ciężkie. Stąd chyba wzięła się ta scena i ten zestaw – które pewnie są skądinąd głęboko niesprawiedliwe wobec różnych reżyserów [śmiech].

Od jak dawna pracujesz w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie?

Od 2005 roku.

Osiemnasty rok. A trafiłaś tu po olsztyńskiej szkole – Studium Aktorskim im. Sewruka, przy teatrze.

Tak…

A jak znalazłaś się w olsztyńskiej szkole?

No, nie dostałam się do żadnej innej szkoły aktorskiej.

A gdzie jeszcze zdawałaś?

Wszędzie na dramatyczne wydziały: Warszawa, Kraków, Wrocław, Łódź… W Krakowie doszłam nawet do ostatniego etapu. Ale nigdzie się nie dostałam. I na jednym z tych egzaminów znalazłam ulotkę szkoły w Olsztynie. Było tam napisane „Limit wieku dla kobiet: 21 lat”. Dziś to nie do pomyślenia.

Ale limity wiekowe były wtedy we wszystkich szkołach teatralnych.

Owszem, ale zostały zniesione.

Na stronie waszej szkoły piszecie dziś wprost: „Nie ma limitu wiekowego”.

Kiedy znalazłam ulotkę, miałam dwadzieścia lat. I pomyślałam sobie: dobra, no to jeśli się trzeci raz nie dostanę – wtedy zdawałam drugi – to pojadę do tego Olsztyna.

I tak się stało.

Tak, przyjechałam tu i byłam strasznie obrażona. Że najgorzej, że nigdzie się nie dostałam, że co za degrengolada, że jakiś Olsztyn… Nigdy wcześniej nie słyszałam o tym teatrze. 

No ale tu zostałaś – jak widać. 

Wtedy, w studium w Olsztynie, nie wolno było w trakcie nauki zdawać do innych szkół. Na przykład po pierwszym roku.

Co to znaczy „nie wolno było”? Kto tego zabraniał, jaki przepis? 

Zabraniał tego dyrektor teatru i szkoły. I przychodząc, podpisywaliśmy weksel na pięć tysięcy złotych – a wtedy to było dużo pieniędzy – zobowiązując się, że nie będziemy zdawać do innych szkół. W związku z tym nikt do innych szkół nie zdawał. Bo każdy się bał, że będzie musiał to spłacić.

To było legalne, te weksle? 

Nielegalne, ale tego nie wiedzieliśmy. Zatem nie zdawaliśmy.

Jednak równolegle studiowałaś wiedzę o teatrze na Akademii Teatralnej w Warszawie. To było dozwolone? 

Tak, ale ten WoT był zaoczny i zaczęłam go wcześniej.

Teraz jesteś dyrektorką olsztyńskiej szkoły…

Kierowniczką.

Jakiego teatru tu uczysz? Takiego „w mieście do dwustu tysięcy mieszkańców”?

[Śmiech] Staram się takiego do dużego miasta też. Uczę scen dialogowych wierszem.

Co z tego, o czym opowiadasz w „Łatwych rzeczach”, bierzesz do swojego uczenia aktorstwa?

Podchodzę bardzo poważnie do tych zajęć. Bardzo staram się, aby moi studenci byli samodzielni, czuli się współtwórcami tego, co robimy, żeby odbywało się to wszystko świadomie. Żeby teatr, którego się uczymy, nie był od scenki do scenki, ale uwzględniał całość przebiegu. Bardzo starannie dobieram materiał, staram się, aby w ramach egzaminu każdy dostawał coś, przy czym będzie miał szansę się rozwinąć. Poświęcam temu naprawdę dużo czasu. Te zajęcia opierają się na pewnej tradycyjnej bazie, choć robię na nich dużo różnych rozwiązań formalnych. Ale na pewno jest tu tradycyjna baza – pytania: do czego dążę, do czego dąży moja postać, co ma tutaj do zrobienia. I tak dalej. Tę podstawę muszą mieć, bo z tego zawsze się korzysta, nawet w najbardziej formalnym teatrze. Bardzo lubię to robić i myślę, że jestem dobrą nauczycielką. 

Jak to jest zostać w teatrze, przy którym się uczyło, i teraz, przy tym teatrze, nadal uczyć ludzi dla tego teatru?

To już nie jest założenie tej szkoły. Teraz nasi absolwenci mają pracę w całej Polsce. Ktoś czasem zostaje na etacie w Olsztynie, ale to rzadkie przypadki. A odpowiadając na pytanie – nie sądzę, że to stało się świadomie. Po prostu jak kończyłam szkołę, byłam bardzo zakochana w mężczyźnie, który mieszkał w Olsztynie. Ostatnio sobie nawet przypomniałam – bo byłyśmy w Kaliszu na festiwalu i zastanawiałam się, kiedy ostatnio byłam w Kaliszu – że w 2005 roku na zaproszenie dyrektora Roberta Czechowskiego pojechałam tam, bo Czechowski chciał mnie zatrudnić. Byłam tam wówczas na „Woyzecku” Mai Kleczewskiej, cała podekscytowana. Ale kiedy w Olsztynie dyrektor Kijowski zaproponował etat, to uznałam, że jednak miłość najważniejsza.

Pytam o to dlatego, że wspomnienia ze szkoły są elementem „Łatwych rzeczy”… To było właśnie tak?

No tak, to nie jest wymyślona historia!

Jak doszło do tego, że spotkałaś się z Ireną Telesz-Burczyk w tym spektaklu?

To bardzo długa historia. Ania Karasińska najpierw pracowała z zupełnie inną obsadą, z dwoma chłopakami z zespołu – i miała dobrać do tego amatorów. Ale to był początek 2020 roku, tego 2020 roku. Zaczęła się pandemia… Próby zostały zawieszone, po pół roku zaczęły się już próby Ani z aktorką, z którą miała zrobić monodram. Pracowały nad tym, ale w pewnym momencie tamta aktorka stwierdziła, że ta materia nie jest dla niej; stwierdziła to po dość długim czasie. Wtedy, pamiętam, pojechałam z dziećmi na plażę i tam odebrałam telefon od dyrektora Zbigniewa Brzozy, czy mogę przyjść na próbę z Anią Karasińską. Strasznie się ucieszyłam, znałam jej spektakle, wiedziałam, że pracuje u nas w teatrze, i było mi trochę smutno, że u niej nie gram.

I zaczęłaś próby sama?

Nie, pracowałyśmy z Anią i z jeszcze jedną aktorką. Ale ta aktorka też stwierdziła, że nie chce iść w to dalej. No i wtedy zostałam sama [śmiech]. Zaczęły się wakacje i nie było wiadomo, czy ten spektakl w ogóle powstanie. Gdy jesienią dyrektor Brzoza zadzwonił do mnie i powiedział, że Ania wraca i będziemy dalej próbować, to bardzo się ucieszyłam. Wtedy był taki moment, że pracowałyśmy same – i Ania myślała o zrobieniu projektu tylko na mnie, włączającego w działanie widzów. To mi średnio pasowało, bo wiedziałam, że zaraz zaczynam próby z Weroniką Szczawińską i będę robić monodram – takie było początkowe założenie „Czasu porzucenia”. Nie chciałam dwóch solowych spektakli pod rząd, pomyślałam, że tak nie powinno być… Zresztą Ania też nie bardzo chciała.

Kto zaproponował udział Ireny?

Ania. Widziała ją w „Pannach z Wilka”. Ale początkowo dyrektor Brzoza się nie zgadzał – bo Irena zajęta… Ostatecznie się zgodził. I to było dwa–trzy tygodnie przed premierą. Naprawdę, dwa.

[Cisza] Czyli to powstało w dwa–trzy tygodnie… A przynajmniej to, co robi tam Irena.

Tak. Natomiast ja wcześniej powiedziałam Ani parę rzeczy o Irenie. Na przykład to, że jako pierwsza rozebrała się w polskim teatrze. Później Irena usiadła przed Anią i zaczęła opowiadać. Nagle zaczęło się sklejać. Ale budowało się to do ostatniej chwili, praktycznie do premiery.

Czyli da się zrobić w dwa tygodnie spektakl, który wygra Boską Komedię?

[Śmiech] Tak – na dwa krzesełka i jedną czarną kotarę. Nie traćcie nadziei.

To właściwie pytanie do Ireny, ale rozmawiam teraz z tobą… Dla Ireny nie stanowiło problemu, żeby wejść w tak osobistą opowieść?

Nie, choć to zaskakujące, że w tym dość eksperymentalnym, zwłaszcza z olsztyńskiego punktu widzenia, spektaklu, który był postrzegany jako „dziwny”, jestem właśnie z Ireną. Ale było super. Chociaż Irena chyba do dziś jest zdziwiona, jaką to ma siłę uderzeniową. I tuż przed premierą faktycznie widziałam, że jest przerażona, że to tak bardzo ciągle płynne i żywe. Ale teraz… Teraz obie totalnie wierzymy w ten spektakl. 

Nietrudno odnieść wrażenie, że patrząc od twojej strony, „Łatwe rzeczy” są częścią szerszego aktorskiego projektu, w który wchodzi też zrealizowana z Weroniką Szczawińską w Instytucie Teatralnym „Ciotunia” z 2015 i który zaczął się od „Jackie” z 2008 roku.

Tak, to taki mój projekt życia, projekt badawczy: badanie kobiecej obecności na scenie, kobiecej wolności na scenie, stereotypów… Ktoś mógłby powiedzieć, że dla aktorki w Olsztynie to mission impossible. Ale dla mnie to tym bardziej fascynujące – i przede wszystkim tym zajmuję się w swojej głowie, gdy jestem w teatrze i mam jakąś pracę do wykonania. Nie zawsze się to udaje, nieraz to działa na zasadzie zmagania i uchwycenia w pracy aktorskiej tego, z czego się wyjść nie da – ale wtedy, gdy już to uchwycę, to to sobie oglądam.

„Jackie” według Elfriede Jelinek, twój pierwszy głośny spektakl, powstał, gdy reżyserka Weronika Szczawińska była jeszcze w szkole…

To w ogóle był jej dyplom. Zresztą, to śmieszna historia. Był tu, w Olsztynie, cykl czytań dramaturgii. Przyjeżdżali młodzi reżyserzy, tacy jeszcze w szkole, przygotowywali czytania najnowszych dramatów. Jak to do czytania, były krótkie próby: piątek, sobota, niedziela – i w poniedziałek pokaz. Byłam wtedy aktorką tuż po szkole: bardzo aktywną, bardzo zainteresowaną najnowszym teatrem i bardzo chętną do udziału w tych czytaniach. I jakoś tak wyszło, że aktorzy często odmawiali udziału, nie chcieli mieć zajętych weekendów, więc angażowałam się w czyimś zastępstwie. Gdy przyjechała Weronika robić czytanie „Dramatów księżniczek” Jelinek, to organizator powiedział, że no, niestety – musi jej przydzielić taką okropnie drewnianą aktorkę, która zarazem jest taka miła, że ciągle bierze udział w czytaniach, gdy inni ludzie nie mogą. I że to już naprawdę nie wypada, i ona musi mieć w końcu takie „swoje” czytanie, a nie takie „po kimś”… I no, niestety, nie ma innego wyjścia.

Nie znałyście się wtedy ze Szczawińską?

Nie. Ale pierwsza próba… Pamiętam to bardzo dobrze, to było niesamowite: myśmy się po prostu rozpoznały. Tak jak ludzie zakochują się na całe życie, tak myśmy spotkały się w dusznej sali, a wtedy można było jeszcze w tych salach palić papierosy, więc była to bardzo romantyczna sceneria. I właśnie tam rozpoznałyśmy się jako osoby, które mówią tym samym językiem. Trzymałam kserówkę „Jackie” i powiedziałam: „Materiał na monodram przyszedł sam”. Potem było to czytanie, które dobrze wyszło, ktoś powiedział, że nawet nie byłam taka drewniana jak zawsze. Zatem sukces na wszystkich polach [śmiech]. No i temat się zakończył, pożegnałyśmy się. Ale potem broniłam na WoT pracę magisterską i spotkałyśmy się w Akademii Teatralnej na papierosie. Miałam akurat różne rozterki życiowe… I nie pamiętam już, kto wpadł na ten pomysł, ale ustaliłyśmy, że przez te wakacje – wakacje 2007 – będziemy robić „Jackie”. Nie w teatrze, tylko weźmiemy salę w szkole i będziemy to robić same, we dwie.

Poszłyśmy do rektora Śliwonika, dostałyśmy salę w szkole, pustej w wakacje. Miałyśmy po dwadzieścia sześć lat i całe wakacyjne dni spędzałyśmy na tłuczeniu improwizacji. Weszłyśmy w tekst bardzo głęboko. Robiłyśmy szczegółowy risercz, przeczytałyśmy najbardziej szmatławe biografie Jackie Kennedy, odkryłyśmy, jak bardzo jej zeznaniami czy życiem inspirowała się sama Jelinek. Rozmawiałyśmy godzinami przez telefon, ja jeździłam do Warszawy. Minęły miesiące, Weronika dostała zaproszenie do zrobienia spektaklu w Olsztynie. I co zabawne, nie zaproponowała teatrowi „Jackie”, złożyła trzy inne propozycje, żadna nie spodobała się dyrekcji. Weronika zadzwoniła wtedy do mnie i powiedziała: „Słuchaj, skoro my już robimy tę «Jackie», to może ja to zaproponuję w Olsztynie? Skoro ty tam jesteś na etacie?”. Powiedziałam: „Zaproponuj”.

Ten pomysł wydawałby się chyba naturalny w tych okolicznościach?

Jakoś na to nie wpadłyśmy od razu. Myślałyśmy, że może będziemy robić „Białe małżeństwo”, że ja zagram Biankę… i tak dalej. Miałyśmy różne inne swoje zajawki. Dokładnie po roku od tamtego czytania odbyła się premiera „Jackie”. Gdy na pierwszej próbie spotkałyśmy się ze scenografką Izą Wądołowską, to od razu pokazałyśmy jej pół godziny gotowych etiud, spektakl zrobiony do połowy. Taka niestandardowa pierwsza próba, nie mówimy: „dzień dobry, dzień dobry”, tylko „to już jest zrobione”.

Dużo wcześniej było darmowej pracy…

…no więc tak to było. Bardzo specyficzna sytuacja.

Ale wasza „sytuacja” została na długo, skoro teraz właśnie zrobiłaś z Weroniką Szczawińską adaptację Eleny Ferrante i ileś jeszcze rzeczy po drodze…

Niedawno to liczyłyśmy: „Noże w kurach” w Olsztynie, „Kamasutra” w Wałbrzychu, parę czytań w Instytucie Teatralnym, Mrożek w Łaźni Nowej w Krakowie…

fot. mat. teatru

Jak wracało się po tych wszystkich latach do pracy ze Szczawińską na olsztyńskiej scenie Margines?

Z Ferrante? Jakby te lata w ogóle nie minęły. Po prostu wróciłyśmy do pracy – mamy taki rodzaj porozumienia, że nic się nie zmieniło.

No ale materiał literacki był zupełnie inny. Fabularny… Właśnie taki, jak powiedziałaś, że nie lubisz: jest historia, są emocje i relacje, są psychologicznie zarysowane postaci…

Nie, nie można tak powiedzieć…

No nie, to takie właśnie jest.

Ale ja tego tak nie gram! Z Ferrante to też odbyło się na zasadzie olśnienia. Wzięłam do ręki tę książkę, przeczytałam ją na telefonie w jeden dzień. Czytałam to, znając już Ferrante z tetralogii „Genialna przyjaciółka”. Kiedy czytałam tamte książki – przestałam żyć, nie wiem, co się wtedy wokół mnie wydarzało. I oczywiście, jestem Eleną. Sięgnęłam więc po „Czas porzucenia”, jak tylko pojawiło się wydanie polskie. I pomyślałam: muszę natychmiast to zagrać!

Dlatego że sama się wtedy rozwodziłaś? 

Byłam wtedy już po rozwodzie… Ale pomyślałam sobie: „To jest dokładnie tak! Ja muszę to opowiedzieć! Ktoś to napisał po to, żebym ja to zagrała”. Od razu wiedziałam, jak to czytać, jak to grać. Napisałam więc do Weroniki, że muszę zagrać i musimy to zrobić. Na co Weronika mi odpisała, że niestety, ale ma propozycję robienia tego w innym teatrze. Co za pech, co za pech. Ale był maj 2020 i pomyślałyśmy, że teraz jest ten covid, nie wiadomo, projekty spadają, może spadnie i to. No i pół roku później Weronika powiedziała mi, żebym poszła do dyrektora Brzozy z propozycją, bo jednak tego w innym teatrze nie robi. 

Ale było to coś zupełnie innego niż „Jackie”…

Wiesz, ja nie patrzę w ten sposób. Dla mnie to nadal jest o wolności – o kobiecej wolności. Jasne, materia aktorska i literacka jest trochę inna… Ale mam nadzieję, że nie gram tego tak, jak powiedziałeś wcześniej. Że nie gram historii porzuconej kobiety, że to nie jest „Mój boski rozwód”.

Takie granie zawsze jest złe?

Hm… Pewnie nie, oczywiście też mam role z zakresu aktorstwa wcieleniowego w swoim dorobku i okazuje się, że potrafię to zrobić…

Scenę o kochanku grasz z odkurzaczem, a nie, na przykład, z Michałem Żebrowskim.

Tak, istnieje tu pewien rodzaj nawiasu, który przełamuje tę fabułę. Tym nawiasem jest sytuacja koncertu, postrzegam siebie bardziej jako wykonawczynię roli. 

„Czas porzucenia” ostatecznie też nie jest monodramem. Na scenie jest z tobą Julia Gadzina, skrzypaczka i aktorka.

W trudnych epidemicznych czasach spotkaliśmy się z Weroniką i Piotrem Wawrem Jr na Zoomie. Zapytali mnie wówczas, czy rzeczywiście chcę być sama na scenie. No, my zawsze miałyśmy problem z nazwą „monodram”, przy Jackie nazywałyśmy to „live act” albo „solo”. I powiedziałam, że właściwie to nie, nie chcę… Tylko kogo wziąć? Myślałyśmy, że może byłby to ktoś, kto zajmowałby się dźwiękiem – jakiś muzyk? Aktor z zespołu, który umie na czymś grać? Ale pomyślałam: o matko, zaproszę teraz kolegę z zespołu, który ogarnia instrumenty, i ja tu będę miała monologi, a on będzie akompaniował? Trochę głupio. Wtedy przypomniałam sobie, że w studium aktorskim jest Julia Gadzina, która jest magistrą skrzypiec. 

A swoją studentkę – nie głupio wziąć? 

Nie, otóż właśnie nie. Wtedy już skończyłam z nią zajęcia. Oraz cała zabawa tej szkoły na tym polega – że może się zdarzyć, że będziesz potrzebna w spektaklu. Może trzeba będzie odsłonić pelerynę, jak ja w szkole [śmiech], a może rola będzie większa. Zresztą rola Julki ostatecznie jest czymś dużo większym niż akompaniowanie mi na skrzypcach, to niezwykła performerska hybryda córki głównej bohaterki i jej psa.

Jeden z recenzentów napisał, że występujesz w „Czasie porzucenia” w „kusej koszulce”, a ty grasz ten spektakl w kostiumie do kostek.

Może chodzi o dekolt, o to, że gram bez stanika? Ten temat ciała jest dla mnie interesujący i trudny zarazem, cały czas mu się przyglądam. I nadal jestem pełna kompleksów. Patrzę na to z różnych stron. Ale myślę o tym tak: ja niosę światło widzce. Mówię jej: jestem jak ty. Też mam tu, tu i tu – i trudno, przełamię to. To się dzieje i w „Łatwych rzeczach”, i „Czasie porzucenia”. Pokazuję: wyglądam tak, mam tyle lat. To nie jest nadal łatwe – też bym wolała wyglądać zawsze zajebiście i szczupło. Mamy po prostu tak zryte mózgi, że byśmy tak chciały. Ale próbuję stanąć z tym oko w oko. Nie jestem pozbawiona tych rozkmin aktorek w rodzaju: a może tu przykryć, a może tu coś naciągnąć, żeby było wygładzone, bo ma być idealnie, kiedy wychodzę na scenę.

Skoro mówisz, że „niesiesz światło widzce”, to masz potem jakiś feedback od tych widzek?

Mam, i to jest najbardziej wzruszająca część. Najpiękniejszy komplement, który usłyszałam po „Czasie porzucenia” to: „Dziękujemy, zrobiła to pani za nas wszystkie”. Że jest tam doświadczenie każdej kobiety, i tej porzuconej, i tej, która porzucona nie była. Jest tam wypowiedziane coś, co nie jest wypowiedziane. Z kolei po „Łatwych rzeczach” zjawiają się w kulisach ludzie, którzy mają jakąś osobistą trudność z ciałem. Czują się wdzięczni, wyzwoleni.

Jeździsz z tymi spektaklami?

Tak, najbardziej poruszający był spektakl „Czasu porzucenia” w domu kultury w Dźwierzutach [wieś w powiecie szczycieńskim, woj. warmińsko-mazurskie – przyp. red.] dla stu pięćdziesięciu osób, głównie kobiet. Jak wyszłam na ulicę, przytuliło mnie dwadzieścia pięć uniesionych tym doświadczeniem kobiet. Grałyśmy też cudowny spektakl „Łatwych rzeczy” w nieczynnym kościele w Barczewie. Boże, miałam poczucie, że już może nigdy mi się coś takiego nie przytrafi. Siedziałam nago na ołtarzu i jadłam tort w ostatniej scenie, nie powstrzymałam się i powiedziałam: „Boże, jakie to wspaniałe, siedzę na ołtarzu i żrę tort”. Bardzo się cieszę, że „Łatwe rzeczy” i „Czas porzucenia” jadą do Warszawy, ale moje marzenie, to żeby zgłosić je do programu Teatr Polska.

W Teatrze Dramatycznym w Warszawie, w którym teraz pokazujecie i „Łatwe rzeczy”, i „Czas porzucenia”, już wcześniej grałaś – w „Córeczkach” Małgorzaty Głuchowskiej z 2011 roku. Nigdy nie chciałaś uciec z Olsztyna?

Całe życie [śmiech]. Ale jak widzisz, nie udało mi się, tak jak ze zdawaniem do szkoły. Widocznie tak miało być. Chciałam dostać się do Teatru Dramatycznego za dyrekcji Pawła Miśkiewicza. Ale wtedy, gdy robiłyśmy „Córeczki”, on akurat odchodził, zresztą moja rola w trakcie prób generalnych została mocno ograniczona. No i nie było na czym wjechać do tego Dramatycznego… Nie najlepiej to wspominam. Miałam rok urlopu w Olsztynie – chciałam rozejrzeć się po innych miejscach, tak byłam umówiona z dyrektorem Kijowskim, i to był właśnie ten rok: Dramatyczny, Wałbrzych i Łaźnia Nowa. W Wałbrzychu, podobnie jak w Dramatycznym w Warszawie, też trwała zmiana dyrektora artystycznego: Sebastian Majewski odchodził do Starego Teatru w Krakowie, więc nikogo nowego nie zatrudniał. 

Za to w Łaźni, o ile dobrze pamiętam, zagrałaś Mrożka od tyłu…

Ty to chyba pamiętasz lepiej niż ja. „Moja pierwsza zjawa”… Dla mnie to był kolejny spektakl o kobiecej wolności.

Tam to było, zdaje się, tak, że Mrożek miał być grany bez skrótów…

W związku z tym Weronika Szczawińska wybrała najkrótsze opowiadanie z tomu opowiadań. Jest tak krótkie, że w moim doktoracie zacytowałam je w całości: zajmuje około połowy strony. W pierwszej części Piotr Wawer Jr prowadził spektakl w stylu bardzo poważnego aktorstwa pierwszej osoby rodzaju męskiego – inspirowaliśmy się Jerzym Radziwiłowiczem, Mariuszem Benoit... Benoit najbardziej. A ja mu przeszkadzałam. To było rozwinięcie mojej postaci z „Noży w kurach”, które grałam rok wcześniej. Tamta zaczynała eksplorować rzeczywistość, ta teraz chciała ją rozwalać i dekonstruować. Dla mnie to było proste – to Piotr miał trudno, a ja miałam się wygłupiać. A w drugiej części robiliśmy wariacje – piosenki z prostych zdań, podawanie tekstu od tyłu właśnie… Szczegółowo już nie pamiętam. 

Doktorat na Akademii Teatralnej w Warszawie obroniłaś z aktorstwa?

Tak, w tej samej sali, w której w trakcie egzaminów wstępnych ówczesna dziekanka Wydziału Aktorskiego powiedziała mi, że nigdy nie zostanę aktorką [śmiech]. 

Jakie to było uczucie?

No super. To był pewnie ten rodzaj satysfakcji, która była mi potrzebna po tych wszystkich niezdanych egzaminach. 

O czym pisałaś pracę?

O swoich rolach u Weroniki Szczawińskiej. O „Jackie”, „Nożach w kurach” i „Kamasutrze”. „Ciotunia” zresztą też tam jest. „Transformacje wizerunku kobiecości, sposoby wytwarzania płci”. 

Jak to jest pisać o samej sobie? Niektórzy uważają, że to trochę żenujące…

Co jest żenujące? Ja na to patrzę inaczej – takie są doktoraty artystyczne. Malarz maluje cykl obrazów, kompozytor pisze symfonię, a my mamy swoje role. Wszystko można zrobić żenująco albo nieżenująco. Ja do tego podchodzę, wbrew pozorom, niezwykle poważnie.

Dlaczego „wbrew pozorom”?

No bo czasem te role może wyglądają niepoważnie czy lekko. A jednak dla mnie polegają one na wielopoziomowym myśleniu. Zresztą nie raz przez to słyszałam złośliwe uwagi w rodzaju: „z książki roli nie wyczytasz” [śmiech]. A ja właśnie lubię sobie wyczytać z książki czy poinspirować się różnymi rzeczami. To było dla mnie ważne: opisanie, jak proces tworzenia tych trzech ról był wieloetapowy, przemyślany. I że to nie jest: „poszłam, nauczyłam się tekstu, zrobiłam”. Tam jest dużo więcej. Szczególnie ważne było dla mnie opisanie „Jackie” – to był rodzaj wieloetapowego dogłębnego riserczu, który miał momenty odkryć. Aktorsko to była bardzo trudna praca, chociażby pod względem dyspozycji dykcyjnej. Cieszę się, że mogłam to opisać.

Widziałem „Łatwe rzeczy” dwa razy. W finale raz jadłyście tort, a za drugim razem kurczaka. Dlaczego?

Kurczak był najpierw. Był na premierze. Początkowo powracał na próbach jako leitmotiv: że w tym spektaklu będę tylko płakać, siedzieć na golasa, no i coś jeść. I wychodziło z tych improwizacji, że tak to było dobrze zakończyć. Kurczak przyszedł mi do głowy jako pierwszy na zasadzie absurdu, bo jestem wegetarianką. Takie to tłuste… Pojawia się też w którymś monologu z offu. 

Nie masz problemu z tym, żeby jako wegetarianka jeść kurczaka na scenie. Czyli jednak bardzo jesteś w postaci?

Uważam po prostu, że powinno się być wegetarianką. W związku z tym nią jestem. Ale nie mam wstrętu do mięsa – i myślę, że to mięso na scenie w zestawieniu z moim ciałem coś robi dobrego. Dlatego: okej. I podoba mi się też kontekst, że to rozmywa komunikat. Nagle jest wątpliwość: „O, Karasińska jest przemocowa? Kazała wegetariance jeść mięso?” – to może być żartobliwy wątek, który rozmywa bezpośredniość opowieści, a zarazem stawia dodatkowy znak zapytania. I Ani się to podobało, i mnie. Potem zmieniłyśmy na tort, bo uznałyśmy, że tort też może być ciekawy – na zasadzie sprzeciwu wobec kultury diety. No i ja zasadniczo wolę jeść tort niż kurczaka, gdybym miała wybierać… Jeśli chodzi o efekt sceniczny, są zwolennicy jednego i drugiego. Ostatecznie zostało przy kurczaku. No, na razie.

Tytuł oryginalny

KURCZAK NA SCENIE

Źródło:

dwutygodnik.com nr 360 05/2023

Link do źródła

Autor:

Witold Mrozek