„Latający Potwór Spaghetti” Mateusza Pakuły w reż. autora w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Eryk Maciejowski, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Latający Potwór Spaghetti to obiekt kultu parodystycznej religii – pastafarianizmu – powstałej w 2005 roku w USA, w ramach sprzeciwu wobec pomysłu nauczania w szkołach publicznych na równych prawach teorii ewolucji i kreacjonistycznej teorii inteligentnego projektu. Twórca pastafarianizmu, Bobby Henderson, raczej nie spodziewał się, że jego sarkastyczny żart zostanie oficjalnie zarejestrowany w Nowej Zelandii jako ruch wyznaniowy. Na pewno też nie zakładał, że po dziewiętnastu latach trafi na deski krakowskiej Łaźni Nowej jako bohater nowego spektaklu Mateusza Pakuły.
Bobby Henderson wciąż żyje, ale Pakuła postanowił przeprowadzić mały eksperyment myślowy. Co by było, gdyby Henderson (Jan Jurkowski) umarł i trafił do piekła, w którym czeka już na niego sam Szatan, dla przyjaciół Szati (Szymon Mysłakowski), prywatnie wielki miłośnik pastafarianizmu? Okazuje się, że piekło (a przynajmniej jego przedsionek, w którym rozgrywa się akcja przedstawienia) to nie żadna mroczna jama wybita w ziemi przez spadającego z niebios Lucyfera, tylko nowoczesna korporacja umeblowana sprzętami z Ikei. Porządku pilnują tam nie tylko średnio rozgarnięty Szatan w wystrzałowym garniturze oraz jego ponura sekretarka Żanetka (Marcin Pakuła), ale też Jezus (Zuzanna Skolias-Pakuła) i Duch Święty (Emose Uhunmwangho) we własnych osobach. Jak przystało na założyciela własnej religii, Henderson bynajmniej nie zamierza zmieniać przekonań z tak błahych powodów jak własna śmierć, wizyta w piekle i bliskie spotkanie trzeciego stopnia z psychopatycznym Synem Bożym, przy którym poczciwy diabeł jawi się jako całkiem sympatyczny facet.
Teatr zapowiadał spektakl jako „religijną farsę” i jest to całkiem trafne określenie na zaserwowane widzom danie. Na równych prawach łączą się w nim kabaretowe skecze przesycone humorem bardzo niskich lotów, piosenki z Zakonnicy w przebraniu i aluzje filozoficzne, a to wszystko podlano obficie takim purnonsensem, że można popłakać się ze śmiechu, zapowietrzyć z oburzenia, albo zapaść pod ziemię z zażenowania. Pojedynek na breakdance między Hendersonem a Szatanem? Objadający się batonikami Duch Święty jako „goryl” Jezusa, skłonny siłą przekonywać tych, których Chrystus nie nawrócił dobrą nowiną? Czemu nie? Nieuznająca żadnych zasad i świętości logika toaletowego humoru i szkolnej szatni dopuszcza takie i o wiele bardziej surrealistyczne pomysły. Tekst Pakuły jest tak infantylny i pozbawiony hamulców, że trudno nie docenić bezpretensjonalnego, radosnego jechania po bandzie przez siedemdziesiąt minut spektaklu. Nie każdy tak umie, a Pakuła robi to doskonale.
Gdyby Latający potwór spaghetti sprowadzał się wyłącznie do świętokradczego nonsensu, to pewnie od początku do końca świetnie bym się na nim bawił, z pełną świadomością, że nie jest to rzecz dla każdego (abstrahując od kwestii religii, do której jestem niewiele mniej sceptyczny niż Pakuła). Jest to rzecz bardzo porządnie zrealizowana przez ludzi, którzy z mnóstwem werwy przenoszą nonszalancki tekst na scenę i trudno się tu do czegoś przyczepić poza faktem, że w pojedynku na breakdance zobaczymy breakdance jak na lekarstwo. Energia bucha ze sceny, forma jest spójna z tekstem, a Jurkowski, Mysłakowski i Uhunmwangho mają w sobie mnóstwo charyzmy i kabaretowych talentów, dzięki którym ogląda się ich z czystą przyjemnością. Znana też z Teatru Muzycznego „Capitol” Uhunmwangho dodatkowo poraża możliwościami wokalnymi, dając kilka wgniatających w fotel popisów, a jeśli ktoś lubi w teatrze muzykę graną na żywo, to grający na pięciostrunowym basie Dominik Róg na pewno dostarczy sporo uciechy. W zasadzie trudno się przyczepić do formy, bo wszystko jest tu na wysokim poziomie (także bardzo starannie zrobiona scenografia). Niestety, jest to też teatr z misją.
Spektakl w założeniu obśmiewa religię chrześcijańską, proponując w zamian światopogląd ateistyczny, antyreligijny i racjonalistyczny. Pakuła nie jest w stanie przeskoczyć przez własne, śmiertelnie poważne poczucie posłannictwa, które nie pozwala mu dopuścić możliwości, że widz mógłby się czegoś nie domyślić. Punktem kulminacyjnym uprawianej tu łopatologii jest monolog Hendersona, który przełamuje czwartą ścianę i jak krowie na miedzy tłumaczy widzom, czemu wiara religijna jest bezdyskusyjnie i zawsze zła, a walka z nią dobra. Chociaż istnieje szereg bardzo poważnych racji, które przemawiają zarówno za, jak i przeciwko wierze, to opracowano je tutaj na poziomie nastolatka, który niedawno odkrył heavy metal i na lekcjach religii wdaje się w dyskusje z księdzem za pomocą dosłownych cytatów z Richarda Dawkinsa (gdy Henderson mówi, dlaczego religie zasługują na potępienie, to jest to przepisane co do słowa z Kapłana diabła) po to, by tego księdza ośmieszyć, wdeptać w glebę i bić tak długo, aż przestanie się ruszać. Rozumiem osobiste i powszechnie chyba znane zaangażowanie Pakuły w walkę z religią, ale cel nie uświęca wszystkich użytych środków.
Przed chłodnym i rzeczowym monologiem Hendersona oglądamy wykłady Ducha Świętego i Jezusa, których światopogląd przedstawiono jako nawiedzony, nieskładny bełkot ludzi psychicznie chorych. Z jednej strony stawia się więc irracjonalnych, agresywnych i bezdennie głupich wyznawców chrześcijaństwa, a z drugiej oświeconych, nowoczesnych racjonalistów, którzy odrzucają religie jako anachroniczny, szkodliwy społecznie ciemnogród i narzędzie kontroli społecznej. To cios poniżej pasa, który ludziom racjonalnym, postępowym i oświeconym raczej nie przystoi. Nie przystoi im też stosowanie drastycznych uproszczeń i sięganie po szereg perswazyjnych argumentów zaserwowanych w sposób przypominający działanie religijnych fundamentalistów. Przykładowo, słyszymy ze sceny, że posiadamy dziś już komplet instrumentów pozwalających na przybliżanie się do rzeczywistości. To ryzykowna teza, która wraca od mileniów: równie chętnie użyliby jej święty Tomasz z Akwinu, Hegel, Marks i jońscy filozofowie przyrody. Słyszymy też, że nawet ludzie umiarkowanie religijni są nosicielami fatalnego dogmatu: wyobrażenia, że droga do pokoju stanie przed nami otworem, gdy tylko każdy z nas nauczy się szanować niczym nieuzasadnione wierzenia innych ludzi, a ideał tolerancji religijnej to jedna z głównych sił pchających ludzkość ku przepaści. To dziwny pogląd, bo alternatywą dla tolerancji religijnej jest ideologiczny zamordyzm, który nakazuje represjonować każdego, kto odstaje od obowiązującej, ateistyczno-scjentystycznej normy, ale takiego wniosku już nikt na scenie nie wyprowadza. Pojawia się też obowiązkowo argument o czajniczku Russella, którego sens zasadza się na tym, że sceptyk nie musi udowadniać, że Boga nie ma, tylko wierzący, że jest. Argument „ad czajniczkum” jest bardzo efektowny, ale da się z nim dyskutować (na przykład tak, że ciężar dowodu spoczywa na każdej tezie, a nie tylko takiej, która głosi, że coś istnieje; albo że da się wykazać, że czajniczek Russella nie istnieje, bo skądś musiałby się wziąć, a nikt na Ziemi nigdy żadnego czajniczka w kosmos nie wysyłał). Dyskusje o dogmatach wiary tylko w potocznych wyobrażeniach opierają się na natchnionym bełkocie, ale w tym spektaklu nikt nie próbuje poznać swojego wroga, tylko sprzedaje widzom prawdy objawione, przy okazji popełniając coś, co w logice nosi nazwę sofizmatu rozszerzenia albo atakowaniem chochoła.
Religia to poważna sprawa – ludzie się przez nią zabijają, na rany boskie – więc tak brutalne trywializowanie, wyśmiewanie i upraszczanie złożonych kwestii jest, mówiąc delikatnie, mało eleganckie. Poza tym, dla ludzi naprawdę wierzących, religia jest integralną częścią tożsamości, której nie da się oddzielić od tego kim są, dlatego atakując religie, spektakl atakuje też ludzi religijnych, chociaż usłyszymy od Hendersona, że człowiek to nie jego poglądy i że atakując poglądy, nie atakujemy wcale ludzi. Świat nie jest taki prosty; nie wierzę w teatr świadomie wpisujący się w logikę ostrej polaryzacji, w której wszelki przekaz kieruje się tylko do swoich i nastawia ich przeciwko strasznym, głupim i złym „tamtym”. Gdyby wszystkie strony obrywały od Pakuły po równo, bez uprawiania ateistycznej ewangelizacji, wtedy faktycznie mogłaby się zawiązać jakaś dyskusja, a tymczasem dostajemy sceniczny odpowiednik comfort movie dla antyklerykałów. Przekonanych ucieszy, nieprzekonanych nie przekona (bo głupi humor, bo intelektualna płycizna, bo Jurkowski zbyt łysy i tak dalej), a pozostałych zniesmaczy albo bardzo zdenerwuje.
Nie da się jednak tak po prostu zbyć Latającego potwora spaghetti zarzutami, że to infantylna, ateistyczna katecheza. To porządnie zrobiony teatr o wyrazistym stylu: boleśnie szczery i bardzo zabawny, jeśli tylko lubi się tego typu humor; nie da się go minąć obojętnie. Parafrazując Woltera: nie zgadzam się z Pakułą, ale zrobiłbym co tylko możliwe, żeby było go na scenach więcej.
Eryk Maciejowski
Mateusz Pakuła LATAJĄCY POTWÓR SPAGHETTI. Reżyseria: Mateusz Pakuła, scenografia i kostiumy: Justyna Elminowska, choreografia: Mikołaj Karczewski, światło: Paulina Góral, muzyka: Marcin Pakuła, Dominik Róg, Antonis Skolias, Zuzanna Skolias-Pakuła. Premiera w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie 1 grudnia 2024.