Z Ewą Galicą, reżyserką spektaklu „Faustyna. Falsyfikat”, rozmawia Przemysław Gulda
Przemysław Gulda: Jak i kiedy postać św. Faustyny pojawiła się w twoim życiu?
Ewa Galica: Właściwie już od dzieciństwa byłam mocno odcięta od narracji katolickiej, chociaż pochodzę z typowego katolickiego środowiska: religijnej rodziny, mieszkającej w małym mieście i w pełni wpisującej się w stereotyp z tym związany. Owszem, w dzieciństwie łapałam się na te wszystkie rytuały i zwyczaje: chodzenie na roraty i pisanie próśb do Jezusa na papierowych serduszkach. Fascynowało mnie to. Chciałam być prymuską u Pana Boga. Wierzyłam, że mogę mieć w nim ochronę. Ale ta energia szybko się we mnie wypaliła. Stało się to przede wszystkim za sprawą wczesnej śmierci mojego ojca – zrozumiałam wtedy, że ta cała „boża opatrzność”, której się nieustannie wszystkich powierzało, niewiele tutaj pomogła. Miałam ogromny żal. To po części też zasługa mojej babci, która – trochę nieświadomie – gasiła we mnie religijnego ducha, regularnie krytykując Kościół za jego pogarszającą się jakość etyczną i estetyczną. Pamiętam do dziś, jak nie mogła znieść, kiedy ksiądz odprawiał mszę w klapkach. Był to dla niej wyraz kompletnego braku szacunku do wiernych, do własnej pracy. Wraz z dorastaniem, narracja katolicka coraz bardziej mnie irytowała. Szukałam boga – tego z małej litery – raczej gdzie indziej.
Gdzie w tym wszystkim była św. Faustyna? Czy właśnie w ogóle jej nie było?
Była gdzieś w tle. Wiedziałam oczywiście, karmiona przez lata katolicką katechezą, że istnieje, kojarzyłam ją z obrazków, znałam jej słynne hasło, „Jezu, ufam tobie”. Ale tak naprawdę poznałam ją dopiero podczas pracy nad tym spektaklem. „Dzienniczek” pokazał mi Mariusz Gołosz. Pierwsza lektura to było dla mnie burzliwe i na swój sposób fascynujące spotkanie z niezwykłą osobą. To jest postać, która mnie czasem fascynuje, czasami wkurwia, czasami w ogóle jej nie wierzę, a czasem chciałabym być na chwilę nią. Lubię brać takie postaci „na warsztat”. Generują pytania, a nie łatwe odpowiedzi.
I dlatego zdecydowałaś się robić o niej spektakl?
Tu od razu warto zrobić bardzo ważne zastrzeżenie: to nie jest spektakl o św. Faustynie. Jej postać, jej historia, to dla nas tylko punkt wyjścia. Nie chciałam robić spektaklu o niej, ale o tym, co ona we mnie, czy raczej w nas wszystkich, obudziła, do jakich refleksji i wniosków dochodziliśmy, badając jej życie. O tym, jakie myśli w nas wywołała, jeśli chodzi o badanie o kondycji ludzkiej. W pracy nad tym spektaklem staramy się w jakimś sensie odbić od „Dzienniczka”, przenieść zawarte tam idee w dzisiejsze czasy i przefiltrować je przez nasze wrażliwości i nasze doświadczenia.
Co znalazłaś w „Dzienniczku”? Co cię najbardziej zainspirowało?
Muszę zacząć od tego, że jestem wielką fanką wszelkich pamiętników. Lubię je, bo autorzy i autorki na ich stronach pozwalają sobie na znacznie więcej, niż w życiu. Jest w nich miejsce na daleko posunięty subiektywizm i na dużą dozę fantazji. Pisanie pamiętnika pozwala przeżywać i relacjonować życie, które odbywa się tylko w głowie i sercu osoby, która jest jego autorem czy autorką. Otwiera niezwykłą przestrzeń, w której może się zmieścić bardzo dużo. Pozwala obserwować i zastanawiać się, jak dużo można wyzwolić za sprawą wyobraźni. I tak właśnie chcę czytać „Dzienniczek”. Bo kto powiedział, że życie w wyobraźni musi być gorsze niż w „realu”? Okazuje się, że skala fantazji św. Faustyny jest ogromna, znacznie przekracza klasyczną, katolicką interpretację, choćby wtedy, kiedy zahacza o rejony niemal czysto erotyczne. Takie myślenie o jej dziele pozwala nie zastanawiać się nad pytaniem, które kieruje jego lekturę w ślepą uliczkę: czy św. Faustyna w swoich wizjach naprawdę widziała Jezusa? Umieszczamy bowiem tę kwestię w przestrzeni jej fantazji. Z góry też odrzuciliśmy klucz choroby psychicznej, on też prowadziłby nas donikąd. Nie chcę jej oceniać, ale chcę podążyć tropem jej namiętności, namiętności do życia. A paradoksalnie – anty-życia, bo zostało to tylko w relacji ona-pamiętnik. Podsumowując: to dla mnie jeden wielki worek sprzeczności.
Skoro Faustyna z twojego spektaklu to nie św. Faustyna, kim w takim razie jest bohaterka tego przedstawienia?
Motyw malowania portretu Jezusa, znany z oficjalnej, katolickiej wersji historii o św. Faustynie, przerodził się u nas w pomysł, że bohaterka jest studentką ASP, która próbuje stworzyć taki obraz. A to z kolei zaprowadziło nas do pytania: jakich emocjonalnych czy psychologicznych narzędzi trzeba użyć, jak wiele z siebie czy z życia wnieść do swojego dzieła, żeby odbiorca, który się z nim zetknie, przeżył coś mocnego i znaczącego. A do tego – żeby to, co przeżyje miało walor prawdziwości i autentyczności. W sztuce często powtarza się, żeby tworzyć tak, aby inni w to uwierzyli. Jest to też blisko teatru, blisko aktorstwa, i w ogóle wiary, że robi się coś ważnego. A może to tylko falsyfikat… Z historii Faustyny zaczerpnęliśmy jeszcze jeden ważny motyw – tęsknotę za wielką, silną namiętnością. Tęsknotę przeżywaną w samotności, co jeszcze bardziej ją wzmacnia.
Jak przekłada się to na spektakl?
Przełamujemy potencjalną i dość niebezpieczną podniosłość tego motywu. Bo konfrontujemy go z codziennością. Robimy więc to, co przeżywamy na co dzień, kiedy marzymy o wielkich, epickich momentach miłości, w których emocje sięgają zenitu, a w praktyce okazuje się, że lądujemy w supermarkecie i wybieramy wspólnie produkty na kolację. Bo tak przecież na co dzień wygląda wspólne życie. Szukamy „boskich” momentów, świętości, czy to na płaszczyźnie religijnej czy świeckiej, chwil, które mają trwać. Dokładnie tak samo robiła św. Faustyna, o tym samym marzyła. Tylko, że my – siłą rzeczy – żeby jakoś sobie radzić z tym rozdźwiękiem, nieustannie się oszukujemy i akceptujemy tę zwyczajność. A ona, w swojej maksymalistycznej fantazji, nie musiała. Żyła w niej na najwyższym diapazonie, na maksa. I to przez cały czas. I ja to szanuję.
Co ma w tej postaci obudzić wprowadzona do dramatu osoba kuratorki, zajmującej się sztuką?
Daje możliwość zbudowania niejednoznacznej i nie do końca określonej relacji, która jest najbliższa klasycznej sytuacji mistrz-uczeń. Z jednej strony jest w niej oczywiście zapisany mechanizm potwierdzania talentu bohaterki, pokazywania jej, że idzie w dobrą stronę albo korygowania, kiedy zejdzie z właściwej drogi. A Faustyna bardzo tego potrzebuje. Chce czuć się wybrana, wyróżniona, specjalna. Za tym oczywiście kryje się spore niebezpieczeństwo: nie wiadomo do końca, czy kuratorka nie ma wobec niej zamiarów o charakterze uwodzicielskim, na poziomie duchowym lub cielesnym, czy nie czerpie z jej młodzieńczej energii, nie dając za dużo w zamian. Wie, że ma kogoś, kto jej ufa, jest od niej zależny i wpatrzony jak w obraz. W tle może czaić się potencjalne wykorzystywanie, a może wręcz zwyczajna przemoc.
Jak rozwijaliście ten motyw?
Tworząc tę relację na potrzeby spektaklu, bardzo chętnie odwoływaliśmy się do własnych doświadczeń. Kiedy o tym rozmawialiśmy, okazało się, że każde z nas miało w czasach, kiedy się uczyliśmy czy studiowaliśmy, tego typu sytuację – ktoś starszy, bardziej doświadczony, kogo podziwialiśmy i szanowaliśmy, mówił nam, że widzi nasz talent, że dostrzega oryginalność tego, co robimy. I to nas unosiło, dawało poczucie wyjątkowości. Często takie relacje przeradzały się w dziwne prywatne zażyłości. Na koniec przychodziło zaś albo upokorzenie, albo niesmak, poczucie porzucenia, wykorzystania. I balon naszego samouwielbienia natychmiast pękał, bo docierało do nas, że tak naprawdę wcale nie chodziło o nasz talent, ale o coś zupełnie innego. Byliśmy raczej wazeliną na czyjeś ego.
Jak pracowałaś nad tekstem? Na jakich etapach i w jaki sposób wymienialiście się z Mariuszem Gołoszem pomysłami i uwagami?
Dużo rozmawialiśmy ze sobą jeszcze przed powstaniem dramatu i w czasie, kiedy Mariusz go pisał. Powstawały wtedy różne wersje, omawialiśmy każdą z nich, czasem całość, czasem poszczególne sceny. Proponowałam, w którą stronę mogłaby iść ta historia. To nasza pierwsza współpraca, sprawdzamy, co działa, co nie działa, co nie posuwa tej historii w odpowiednim kierunku. Budujemy sposób naszej komunikacji. Ważnym momentem było wspólne ustalenie wersji, która zamykała pierwszy etap pracy, ale nie kończyła dalszych modyfikacji. Oczywiście kłócimy się, potem godzimy. Gramy do jednej bramki. Burze są oczyszczające. Mariusz jest autorem bardzo otwartym na pracę nad tekstem na gorąco. Kiedy widzieliśmy, że jakaś scena nie przynosi zamierzonych rezultatów, przerabiał ją albo pisał na nowo. Dobrze nam się współpracowało pod tym względem.
Pracując w Teatrze Łaźnia Nowa, który nie ma stałego zespołu, nie musiałaś wybierać spośród osób pracujących w tej instytucji. Jak budowałaś obsadę tego spektaklu?
Dużo w tym było reżyserskiej intuicji, ale także – korzystania z talentów i szczególnych umiejętności osób, o których wiedziałam, że mogą być chętne do wejścia do tego procesu. Z Agnieszką Sawicką znałam się jeszcze ze szkoły. Pasowała mi do tej roli ze względu na swoją energię. I na to, że znakomicie zaprzeczała swoimi warunkami stereotypowemu przedstawieniu św. Faustyny. Ona jest bardzo daleko od tego modelu, który trzy dekady temu stworzyła Dorota Segda w filmie Jerzego Łukaszewicza. Aga ma pazur, potrafi wydobyć szorstkość, zarówno pod względem wyglądu i sposobu poruszania się. Ma lekką chrypkę w głosie. Taka Faustyna jest po prostu fajna.
A reszta obsady?
Mateusza Flisa zaproponował z kolei Mariusz Gołosz, pracowali razem w teatrze w Wałbrzychu. Od razu poczułam, że to świetna propozycja. Z jednej strony bardzo pasuje mi wizualnie do roli Jezusa, z drugiej – bardzo podoba mi się dystans, który łatwo można w nim wyczuć, to poczucie, że postać, którą gra nie tyle jest Jezusem, ile raczej godzi się na to, że ktoś każe jej tym Jezusem być. Używamy też dużo języka ciała i Mateusz jest świetny w tej pracy. Katarzynę Krzanowską z kolei zaproponował Andrzej Michalski. Mówił, że czuje, że się dogadamy. I rzeczywiście, bardzo szybko okazało się, że obie mamy podobny stosunek do życia w fantazji i kochamy śnieg. Bardzo szybko znalazłyśmy wspólny język. Świetnie działa też w tym procesie relacja między Agnieszką i Katarzyną. Ta pierwsza dopiero zaczyna aktorską drogę, druga – jest doświadczoną aktorką jednego z najważniejszych teatrów w Polsce. To stworzyło swego rodzaju meta relację, równoległą do tej, która jest w spektaklu między Faustyną i kuratorką. Kiedy zaczęliśmy próby, szybko okazało się, że wszystkim nam dobrze się ze sobą rozmawia i świetnie się ze sobą czujemy. Odkrywamy siebie nawzajem, ufamy sobie, mimo że często dotykamy rejonów, które są bolesne i trudne. Na czysto ludzkim poziomie jest to dla mnie spotkanie bardzo namiętne, oczywiście w duchowym sensie tego słowa. To dla mnie ważne w procesie powstawania tego spektaklu. Myślę, że nawet ważniejsze niż on sam.