„Człowiek z papieru. Antyopera na kredyt” w reż. Jakuba Skrzywanka, koprodukcja Teatru Powszechnego w Warszawie i Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.
“Człowiek z papieru. Antyopera na kredyt” wywołuje ambiwalentne odczucia. Jakub Skrzywanek skleja drażliwe przykłady nierówności społecznych i kumuluje na scenie budzące wściekłość przypadki łamania podstawowych praw człowieka. I jakkolwiek nie można reżyserowi odmówić kreatywności w żonglowaniu rozwiązaniami artystycznymi, to nie jestem przekonana czy spektaklowy chaos nie przysłonił głównego tematu. To jednak najlepiej ocenić osobiście, bo jest w tej realizacji podmuch świeżości.
Człowiek długo wierzył, że jeżeli jest z czegoś ulepiony to z betonu lub żelaza. Z materiału trwałego, nie do ruszenia, odpornego na przeciwności. Trudno pogodzić się z tym, że w XXI wieku większość z nas to papierowe ludziki, które może zmieść jeden niesprzyjający bankowo-polityczny podmuch. Człowiek z papieru w konfrontacji z rozpędzonym kapitalizmem nie ma szans. Narzędziami tego systemu są koparki, buldożery, czyściciele, eksmisje, ale też presja, iluzja, ułuda luksusu i możliwości. To wiemy teraz.
Jednak pierwsze pocałunki i uściski nowego systemu były obietnicą dostatniego i spokojnego życia. Skrzywanek rewiduje wyobrażenia o kapitalizmie i przestawia światło na jego długo skrywaną mroczną odsłonę. Jednocześnie – sięga po rozwiązania estetyczne mocno z tym kapitalizmem kojarzone. Chwilami jest zatem bardzo luksusowo, brokatowo, cekinowo, migotliwie, kolorowo. Po tym dualnym świecie nawiguje widzów dyrektor-konferansjer (świetny Michał Czachor). To on dba o wyrównywanie poziomu smutków i żartów. Jest to postać mocno komiczna, a jednocześnie przypominająca algorytm, który usilnie próbuje wygenerować nastroje.
A zadanie ma niełatwe. Antyopera w Teatrze Powszechnym to bowiem musical w formie, ale kanał informacyjny w treści. Dziś w programie: likwidacja romskiego koczowiska we Wrocławiu, push-backi na granicach, sesja warszawskiej rady miejskiej, na której posłuchamy o milionerach, zakończona samobójstwem historia frankowiczów, brak budownictwa komunalnego i kolejne brutalne, nielegalne eksmisje. Scena staje się wybiegiem landlordów, fliperów, policji, która nic nie może zrobić. To groteska, przeciąganie liny, badanie odporności widowni, wystawianie na próbę społecznej wrażliwości. To wywar z tych wszystkich elementów, które składają się na kryzys mieszkaniowy i wykluczenie ekonomiczne. Wywar chwilami bardzo ciężko strawny, powodujący zgagę. I to nie do końca dlatego, że to “trudny temat”.
Reżyser nie unika żenady i eksperymentuje – łączy reportaż z musicalem, teatr zaangażowany z lekką, kiczowatą wręcz rozrywką. Najpewniej celowo wywołuje zgrzyt, by pokazać, jak cienka granica dzieli rzeczywistość sceniczną i tą całkiem prawdziwą, naszą codzienną. Nie zawsze to działa – być może przez nadmiar. Wątków jest bardzo dużo i zdają się być wyselekcjonowane przede wszystkim pod względem sensacyjności i skrajności. Konwencja rozmontowanej gali w końcu wytraca prędkość i staje się festiwalem cytatów.
Najbardziej intrygujący, według mnie, jest wątek młodego małżeństwa. Klara Bielawka i Andrzej Kłak wcielają się w zakochaną parę, która poważnie myśli o wspólnej przyszłości. Kupują mieszkanie na kredyt, a początkowa radość szybko zmienia się w rozpacz. Ich historia przedstawiona jest z humorem i swadą, ale i wrażliwością. Na uwagę zasługują też kreatywne rozwiązania kostiumowe (Tomasz Armada) z Karoliną Adamczyk w ogromnej ratunkowej kurtce na czele, różnorodna scenografia Agaty Skwarczyńskiej, choreografia Agnieszki Kryst i oczywiście Anna Ilczuk, która doskonale niuansuje postać reżyserki Agnieszki – z jednej strony zaangażowanej i walczącej, z drugiej zdystansowanej i przypatrującej się z boku. Sceny zbiorowe, gdy zespół tańczy i śpiewa, skutecznie upuszczają nagromadzone napięcia.
Nietrudno zrozumieć przekaz “Człowieka z papieru”. Spektakl linkuje do filmów Andrzeja Wajdy i stawia pytania o wymiar wolności. Czy możemy jeszcze mówić o wolności, jeżeli jesteśmy zakładnikami rynku, systemu, deweloperów, stóp procentowych, banków i kredytów? Dlaczego godzimy się na to, by garstka ludzi z marmuru układała origami z ludzi z papieru? Czy nasze pieniądze są jeszcze nasze, czy należą do banków? Krzykniemy, że mamy dość biedy? Chcemy móc organizować sobie życie, czy akceptujemy role statystów?