Konrad Łatacha, aktor i reżyser, mieszka i pracuje w Wielkiej Brytanii od 1983 roku. W 1981 roku ukończył PWST w Krakowie. W dyplomowym przedstawieniu, reżyserowanym przez Jerzego Jarockiego „Pieszo” Mrożka, zagrał syna. W tej samej roli zadebiutował w Teatrze Dramatycznym w Warszawie (22 maja 1981).
W serialu „Dom” Jana Łomnickiego grał rolę Jacka Bawolika. Na Wyspach wystąpił w serialu telewizji BBC „Wyhin & Penkowski”. Od wielu lat związany z teatrami polskimi w Londynie zagrał prawie 50 ról teatralnych.
Swoje postacie sceniczne obdarza prawdą charakterów i bogactwem wyrazu. Na scenie konsekwentnie buduje napięcie, po mistrzowsku operuje ciszą i dźwiękiem zgłosek, melodią frazy i słowa. Jego postacie tragiczne cierpią niebywale, a komiczne są mega-komiczne. Tam, gdzie trzeba, potrafi zdecydowanie przerysować, ale też stonować, wprowadzić delikatność i wzbudzić szczególne współczucie.
Teatr jest dla niego przygodą. W aktorstwie szuka przyjemności. Najbardziej ceni sobie wolność.
Ewa Stepan: Decyzję o emigracji podjąłeś w stanie wojennym, wiedząc, że to może łączyć się z rezygnacją z zawodu. Podjąłeś duże ryzyko. Czy nie żałowałeś tej decyzji?
Konrad Łatacha: Życie nas zaskakuje, a każda nasza decyzja ma swoje konsekwencje. Wyjeżdżając z Polski, byliśmy z żoną świadomi tego, co może nas czekać. Zdawałem sobie sprawę, że zawodowo nie będzie łatwo. Wiele osób pytało mnie wówczas, czy wiem, z czego rezygnuję, miałem przecież w teatrze dobrą pozycję. W tamtym czasie w Polsce, w systemie opartym na kontroli i kłamstwie, nie mogłem się odnaleźć. Podczas każdego tournée zagranicznego towarzyszyli nam przedstawiciele Służby Bezpieczeństwa, pilnie śledzący każdy krok. Diety dzienne były upokarzające. W Warszawie, podczas stanu wojennego, w 1982 roku, byłem świadkiem publicznego, pokazowego, niesłychanie upokarzającego odwoływania Gustawa Holoubka z funkcji dyrektora artystycznego Teatru Dramatycznego. Wydawało mi się, że uczestniczę w jakimś koszmarze. Musiałem się z tego wyrwać. W Londynie byli moi przyjaciele ze studiów, Dorota Zięciowska i Wojtek Piekarski, którzy układali sobie życie. Pomimo przeżytych upokorzeń, nie żałowałem nigdy swojej decyzji.
ES: Po przyjeździe do Wielkiej Brytanii nie od razu trafiłeś do teatru polskiego. Szukałeś innych możliwości?
KS: Po przyjeździe na Wyspy i krótkim pobycie w Londynie wyjechałem do West Yorkshire, gdzie rozpocząłem pracę z teatrem eksperymentalnym Babel. Dyrektor tego teatru był w bliskim kontakcie z teatrem i z Instytutem Jerzego Grotowskiego w Pontederze. Sposób przygotowywania ról metodami Grotowskiego był dla mnie czymś zupełnie nowym. W trakcie warsztatów, prowadzonych przez odwiedzających nas aktorów z Pontedery, wiele dowiedziałem się o swoich ograniczeniach. Ze spektaklami jeździliśmy na tournées, grając w wielu miejscach Zjednoczonego Królestwa. Po trzech latach teatr niestety przestał działać z uwagi na brak funduszy z Arts Council.
ES: Wedy przyjechaliście z żoną do Londynu. Dołączyłeś do zespołu teatru polskiego w POSK-u i do kolegów. Jak wspominasz ten czas?
KŁ: Był to dla mnie powrót do grania w języku ojczystym. W Warszawie współpracowałem ze znanymi reżyserami, jak Jerzy Jarocki, Jan Łomnicki, Maciej Prus, Andrzej Chrzanowski, Krzysztof Orzechowski czy Krzysztof Kelm i ze znanymi, wspaniałymi aktorami Teatru Dramatycznego. W Londynie pierwszą rolę zagrałem w Teatrze ZASP-u za Granicą, w sztuce Mariana Hemara „Firma” w reżyserii Pawła Dangla, również bardzo sprawnego reżysera, który podobnie jak ja próbował nowego życia na emigracji. To było ciekawe doświadczenie, bo spotkałem na scenie Czesława Grocholskiego, który pozostał w Anglii po wojnie. Poznałem także wielu innych aktorów, którzy byli na emigracji już od dawna.
Przyjeżdżali tu gościnnie aktorzy z Polski. Według mnie, spektakle, w których grałem, pod względem artystycznym niczym nie ustępowały tym w Warszawie i cieszyły się ogromnym powodzeniem publiczności. Oczywiście warunki lokalowe i techniczne były inne, a sposób pracy bardziej wymagający i wyczerpujący, bo na ogół wszyscy aktorzy „zarabiali na chleb” podczas dnia, a próby odbywały się do późnych godzin nocnych. Praca w tym teatrze była dla mnie szaleństwem pomieszanym z przyjemnością.
ES: Jakie role wspominasz najlepiej?
KŁ: Najbardziej cenię sobie role trudne, wymagające. Lubię wyzwania. Będąc na scenie, pragnę wywołać ciszę, skupienie u widza, wówczas czuję, że mam nad nim kontrolę. Z sentymentem wspominam rolę Syna w „Pieszo”, Posłańca w „Koriolanie” Szekspira, Pana w „Operetce” Gombrowicza, w Teatrze Dramatycznym w Warszawie oraz wiele ról w teatrze polskim w Londynie. Grałem w Teatrze Nowym, który założyła Urszula Święcicka i w teatrze dla dzieci Syrena. Od czasu do czasu do zespołu dołączali aktorzy i reżyserzy z Polski. Brałem udział w wielu ciekawych, wyjątkowych produkcjach, jak na przykład „Czerwony Kur” Jana Krok-Paszkowskiego o sytuacji Polaków na Kresach pod okupacją sowiecką, w reżyserii Włodzimierza Nurkowskiego, z Henrykiem Machalicą, Wojtkiem Piekarskim, Zofią Walkiewicz, Danielem Woźniakiem, czy w teatrze Syrena „Pastorałka” Leona Schillera w reżyserii Ewy Marcinkówny. To był wieloobsadowy, dobry spektakl. Grałem wiele interesujących ról w Scenie Poetyckiej w reżyserii Heleny Kaut-Howson, a ostatnio świetnie bawiłem się w roli Rejenta w „Zemście” w Scenie Polskiej.UK.
ES: Z Heleną Kaut-Howson pracujesz od dawna. Przez ponad piętnaście lat byłeś związany ze Sceną Poetycką, która stała się Sceną Polską UK. W sumie od 2004 roku zespół dał ponad czterdzieści premier, głównie opartych na scenariuszach autorskich Heleny lub członków zespołu. Jaki był twój ulubiony spektakl?
KS: Helena jest bardzo wymagającym reżyserem. Potrafi być bezlitosna i za to ją kocham i cenię. Zawdzięczam jej bardzo dużo. Rozwijałem się pod jej skrzydłami. Ma olbrzymie wyczucie sceny, przestrzeni, muzyki słowa, sytuacji i potrafi wiele wycisnąć z aktora. Większość premier Sceny Poetyckiej to były spektakle poetycko-muzyczne oparte na twórczości i biografii poetów. Szczególnie odpowiada mi twórczość Edwarda Stachury, z którym się identyfikuję. Utknął mi w pamięci spektakl „Cudne manowce”, oparty na jego tekstach oraz spektakl poświęcony sylwetce i twórczości Jonasza Kofty, który współreżyserowałem. Helena zawsze czuwa nad całością, jest dobrym doradcą i krytykiem. Reżyserowanie pod jej czujnym okiem jest wyzwaniem, ale i przyjemnością. Liczy się zawsze końcowy efekt.
ES: Ze swoich postaci wydobywasz zwykle spore pokłady uczuć, którymi potem żonglujesz. Potrafisz być bardzo komiczny i dramatyczny, zbudować napięcie i trzymać widza w zupełnej ciszy lub wydobyć szczególny nastrój liryczny. Nie żałujesz, że na emigracji miałeś dość ograniczone możliwości realizacji siebie jako aktora?
KŁ: Jestem szczęśliwy, że udało mi się „bywać aktorem”. To tak jak z poetą, który tworzy od czasu do czasu, jeśli ma ochotę i wenę. Trafiłem w życiu na wspaniałych ludzi i pedagogów, takich jak Jerzy Stuhr, Stanisław Igar, Jerzy Jarocki, Zbigniew Zapasiewicz, Gustaw Holoubek i Helena Kaut-Howson. Dzięki nim jestem na scenie, kim jestem. W teatrze, jak w życiu, najbardziej cenię sobie prawdę. Staram się nie oszukiwać. Teatr jest dla ludzi, aktor ma obowiązek grać dobrze.
ES: Odczuwasz satysfakcję po spektaklu?
KŁ: Poczucie satysfakcji przychodzi, kiedy wiem, że cały zespół stanowi jednolity organizm i moja rola ma w nim właściwy, zamierzony wydźwięk. Tworzenie polskiego teatru w Londynie, w warunkach emigracyjnych, jest dużo trudniejsze niż w Polsce. Wszyscy pracujemy podczas dnia, próby odbywają się tylko wieczorami i podczas weekendów, a po wielu tygodniach zmagań dajemy cztery do sześciu przedstawień. Może dlatego szczególnie odczuwa się tę satysfakcję, bo wiele wysiłku wkładamy w przygotowanie spektaklu. Nasz osobisty wysiłek przeradza się w zbiorowy sukces zespołu, który jest zwarty także poza sceną. Znamy się i gramy ze sobą wiele lat.
Im większa obsada, tym większe wyzwania. Satysfakcja jest dla nas miarą sukcesu, oprócz zadowolenia i żywej reakcji widowni.
ES: Plany na przyszłość?
KŁ: Nie umrzeć z fałszywą diagnozą COVID 19 i nie doczekać, kiedy komunizm rozleje się na cały świat.