EN

24.12.2020, 09:38 Wersja do druku

Teatr utraconych marzeń

Monika Pilch (Polskie Radio): Tradycja szopki silnie funkcjonuje w Pana domu. Pojawia się we wspomnieniach, w spektaklach, realizowanych także wspólnie z Pana tatą – Adamem Kilianem, a także w Teatrze Lalka stoi tu, potężna, przedwojenna szopka. Jaką rolę odgrywa szopka w Pana życiu?

Jarosław Kilian: Mój tato uważał, że 

szopka jest symbolem polskiego teatru. Tak jak Komedia Francuska wozi fotel Moliera, tak polskie narodowe teatry powinny wozić szopkę od której wszystko się zaczęło. Szopka jest teatrem utraconych marzeń.

Jarosław Kilian, z arch. TW-ON

Opisał to kiedyś pięknie Jan Sztaudynger, zajmujący się teatrem lalkowym. Podczas gdy w innych krajach scena szopkowa dla „przedstawień u żłobka Pana Jezusa” przypomina przenośny ołtarz w kształcie szafki. Szopka krakowska to nie uboga stajenka, ale mini-pałac, kościół w zminiaturyzowanej formie, teatr symultaniczny z aktorami – kukiełkami.

Kiedy w XVIII wieku, w Krakowie, doszło do konfliktu między władzami kościelnymi, a autorami jasełkowych spektakli i ich niesubordynowaną publicznością, biskupi zakazali aktorom występów na terenie kościoła. Wówczas „kościelna scenka” wychodzi przed świątynię. Wygnani na ulicę plebejscy lalkarze, bezrobotni zimą murarze ofiarowują Dzieciątku cały Kraków, wszystkie wieże, kopuły, Kościół Mariacki, ratusz, a nawet Wawel z Kaplicą Zygmuntowską.

Oni w tęsknocie za tym rajem utraconym, którym była wielka scena kościoła, zaczęli klecić scenki na wzór i podobieństwo wspaniałych kościołów. Stąd unikalna forma, uznana teraz przez UNESCO za dorobek polskiego dziedzictwa kulturowego.

Projekt Adama Kiliana do "Wesela" A. Hanuszkiewicza w Teatrze Powszechnym. Z arch. J. Kiliana

Inspiracja szopką towarzyszyła mojemu ojcu wielokrotnie. Wykorzystał ją choćby w realizacji „Wesela” w reżyserii Adama Hanuszkiewicza. Gospodarz mówi :

„a ot, co z nas pozostało: 
„…lalki, szopka, podłe maski, 
farbowany fałsz, obrazki..."

- a te jego słowa sprawiły, że „Wesele” w tej inscenizacji stało się pamfletem politycznym i nawiązywało zarówno do tradycji ludowej jak i szopkowej. Szopka powracała też w naszych wspólnych - moich z tatą - przedstawieniach. Najpierw w „Pastorałce”, którą realizowaliśmy w Teatrze Miejskim w Gdyni, potem w Teatrze Mickiewicza w Częstochowie – grana na Jasnej Górze i w Teatrze Polskim, w którym przez piętnaście lat pozostawała w repertuarze. Postaci z Schillerowskiej Pastorałki umieściliśmy w szopce krakowskiej. Ta przedziwna, unikalna budowla teatralna zawiera cały kosmos – niebo, ziemię i piekło. Jej mała scenka staje się instrumentem do opowiedzenia wszechświata.

Z jednej strony pokazuje złożoność świata, a także to, że my jako ludzie mamy złożoną naturę i te dwa pierwiastki – dobro i zło nieustannie ze sobą w człowieku walczą i się ze sobą mieszają.

Tak. Bo tam jest i porządek lewa - prawa, dobra - zła, ale jest też porządek wertykalny. To co profańskie – ziemskie, ale i to, co święte - niebiańskie. Ale i to, co piekielne. Bywały takie inscenizacje szopkowe, że dolne piętro się otwierało i spod spodu wychodził diabeł. Wniebowzięcia odbywały się w górnych jej częściach. To taki klasyczny misteryjny już podział na dobrą i złą stronę świata i na „piętra” metafizyczne…

Czy szopka przywieziona do Teatru Lalka przez Pana babkę była tu scenicznie wykorzystywana?

Była wykorzystywana, ale jej tradycja sceniczna jest znacznie dłuższa. Używali jej prawdziwi ludowi szopkarze krakowscy. Zawiera komplet kukiełek. – ze świętą Rodziną, Aniołami, Pasterzami, Trzema Królami, Herodem, Diabłem i Śmiertką… Szopka była też co roku wystawiana w foyer Teatru Lalka i obłapywana przez całą masę dziecięcych rączek, po czym poddawana procesowi żmudnej konserwacji.

Pamiętam ją także ze spektaklu „Kolędnicy na ulicy” Jana Wilkowskiego i ze scenografią mojego taty. Anioła grała wówczas moja mama, zatem przedstawienie bardzo dobrze zapadło mi w pamięć. Ta szopka jest podświetlana. Pamiętam, że kolędnicy na ulicy marzli, byli wypędzani, nikt nie chciał ich przyjąć i nagle szopka gasła. Wtedy Wilkowski, który grał w tym przedstawieniu, zwracał się do dzieci, żeby ją rozdmuchały. Pomóżcie - mówił do dzieci - żeby ona na nowo rozbłysła. Wtedy wszystkie dzieci na widowni dmuchały jakby chciały rozpalić ogień i szopka się rozświetlała. Wspomnienie tego dziecięcego tchnienia widzów, która rozżarza szopkę i przywraca jej blask, do dziś mnie wzrusza.

Tę szopkę zbudował krakowski majster Jan Malik w 1923 roku. Jaka jest jej historia?

To jest bardzo krakowska tradycja, od czasów Michała Ezenkiera, który był krakowskim murarzem i kaflarzem oraz praojcem tych szopek. Stworzona przez niego w latach 70-tych XIX wieku szopka stanowi swoisty wzór i kanon. Budowla ta była scenką teatralną, zawierającą wycięcia do prowadzenia kukiełek. To także bardzo piękna tradycja, w której twórcami szopek byli często przedstawiciele proletariatu: bezrobotni zimą murarze, kamieniarze, cieśle. W przypadku Malika to była rodzina tramwajarzy, też tworząca te szopki z dziada pradziada i z tego co wiem, do dziś potomkowie tego rodu tworzą szopki w Krakowie i każdego roku biorą udział w corocznym konkursie szopek krakowskich. Dziś tradycja szopek zaginęła, stanowią one jedynie piękną dekorację architektoniczną. Natomiast ta szopka – to autentyk, który jest teatrzykiem lalkowym.

Teatrzykiem zawierającym jednak figurę śmierci - kostuchę, opowiadającą o tym, że nasze ziemskie życie ma znaczenie później, w przypadku spotkania ze śmiercią.

Zwróciła Pani uwagę na metafizyczny aspekt. W gruncie rzeczy jasełka to opowieść o narodzeniu nowego życia, o Świetle, które odnawia świat. To jest wreszcie opowieść o nieuchronnej boskiej sprawiedliwości. Najciekawsze fragmenty dotyczą przecież zbrodni Heroda. Unikalną natomiast kwestią w polskiej szopce jest to, że diabeł jest wykonawcą ludowej, a zarazem boskiej sprawiedliwości. W gruncie rzeczy jest boskim wysłannikiem, który zabiera tyrana do piekła.

„Królu Herodzie…za twe niegodziwe zbytki , pódź do piekła, boś ty brzydki…”

Szopka zawiera także tradycję staropolską, przekazywaną w Pana rodzinie z pokolenia na pokolenie…

Tak i pewnie rzeczywiście wywarła na mnie nieodparte piętno, bo wracałem do niej w spektaklach tworzonych z tatą, ale i w swoich własnych. Pamiętam dobrze jedną z pierwszych naszych inscenizacji „Pastorałki” graną w Gdyni w rocznicę grudnia specjalnie dla rodzin poległych stoczniowców. Wystawiliśmy „Pastorałkę” z Teatrem Mickiewicza w Częstochowie i graliśmy ją na Jasnej Górze. Szopka jest jednak związana z myśleniem o teatrze w ogóle, o skrócie, o tym, co jest nasze, co „bliskie ciału”.

Moim ostatnim spotkaniem z szopką była przygotowywana z profesorami i studentami Akademii Teatralnej i Akademii Sztuk Pięknych realizacja „Uciech staropolskich”, które też mają swego rodzaju konstrukcję szopkową . Z lewej i z prawej wyskakują figurki ludzi, a nad wszystkim unosi się jeszcze wszechogarniająca i wszechmocna Śmierć, która te ludzkie losy prowadzi i przerywa, kiedy nastanie czas.

Projekt Adama Kiliana do "Pastrorałki" w Teatrze Polskim, z arch. J. Kiliana

To, co charakteryzowało inscenizację „Pastorałki” to z jednej strony przedstawienie postaci świętych jak Józef czy Maryja w sposób bardzo prosty, przy jednoczesnym, niezwykle barwnym ujęciu postaci diabelskich. Pokazanie ich w sposób niezwykle kontrastowy.

To właśnie wyróżnia Schillerowską „Pastorałkę”, że jest w niej obok znakomicie skonstruowanej dramaturgii takie cudowne zestawienie sprzeczności świata. Sacrum i profanum. Patos i ludowy humor. Subtelna delikatność i rubaszny śmiech. To, co wzniosłe i to, co małe. Scenariusz misterium Schillera przyobleka się często w formę, która nie jest wyrafinowana, ale jednocześnie ma w sobie czyste piękno.

We wszystkich moich inscenizacjach „Pastorałki” starałem się, żeby ta Matka Boska była tą najbiedniejszą z biednych. W ferii kolorowych kostiumów, w jaśniejącej szopce pojawiała się skromna proletariuszka, która niosła światło i nadzieję światu. W tej stworzonej w Teatrze Polskim inscenizacji dodaliśmy scenę w której do tej prostej dziewczyny przychodzą pastuszkowie i ją koronują. I wtedy, nagle otwierały się teatralne niebiosa, zjeżdżały wszystkie sztankiety, pojawiały się płaskorzeźby aniołów i świętych pańskich. Odbywa się koronacja, która w oczach ludu podnosi tą prostą dziewczynę do rangi świętej.

Śmierć jawiła się jako ogromna, wypełniająca całą scenę Teatru Polskiego nadmarioneta, animowana przez czterech ludzi. „Księżyc razem z gwiazdami pod mojemi stopami…”

Mieczysław Kalenik i Iza Bukowska w "Pastorałce" w Teatrze Polskim w Warszawie

Matka Boska w warszawskiej inscenizacji poruszała się na drewnianym osiołku, umieszczonym na drewnianej deskorolce.

Ten osiołek zaczerpnięty był z innej tradycji teatru średniowiecznego. Wtedy to do kościoła na osiołku wjeżdżał Chrystus w Niedzielę Palmową. Tato wymyślił, że na takim właśnie osiołku , przypominającym drewniany wózek i ludową rzeźbę Matka Jezusa jedzie do Betlejem. Osiołka ciągnął Józef – Mieczysław Kalenik, a Iza Bukowska najczystszym sopranem śpiewała: „Pomaluśku Józefie, pomaluśku proszę... widzisz, że ja nie mogę bieżyć w tak daleką drogę…”

Wspomniał Pan o różnych ujęciach i adaptacjach wystawianej przez Pana i Adama Kiliana „Pastorałki”. To jest chyba taki fenomen tej żywej tradycji, że w czasie Świąt Bożego Narodzenia potrzebujemy tego typu historii o pięknie i o złożoności świata.

Tak. Jasełka to łącznik między tajemnicą misterium a współczesnym i żywym teatrem. Opowiadamy o tym, jak Niewidzialne stało się widzialnym. W teatrze przecież również, niewidzialne Słowo, przyobleka się w konkretny kształt. Boże Narodzenie powtarza się co roku, jest wciąż nowym spotkaniem z przychodzącą na świat Dzieciną. Na tym polega misteryjność tego dziwnego momentu. To Dziecko urodzone 2020 lat temu wpisuje się w naszą, dzisiejszą historię. Czas mistyczny przenika się z czasem historycznym.

Święta mają sens o tyle, o ile są związane z przyjściem Światła, jakkolwiek każdy z nas je rozumie. Dziś chyba tego światła potrzeba nam bardziej niż kiedykolwiek wcześniej za naszego życia. To Światło ma szansę jeszcze się żarzyć a w teatrze, nie jest wtedy jedynie etnograficznym zabiegiem, tylko próbą odnalezienia jakiegoś sensu w zwariowanym, współczesnym coraz bardziej pozbawionym duchowości świecie, chociażby była to naiwna opowieść przy pomocy kukiełek opowiedziana.

Z tego też powodu w tym grudniowym czasie nieustannie wraca Pan do opowieści o zwycięstwie dobra?

Rzeczywiście. „Pastorałkę” w Teatrze Polskim w scenografii Adama Kiliana i choreografii Jacka Tomasika wystawialiśmy przez piętnaście sezonów. Grające w niej aniołki dzieci, są już dziś dojrzałymi ludźmi. W Teatrze Lalka wciąż ma miejsce inny fenomen. „Szopka krakowska” w reżyserii Bohdana Radkowskiego ze scenografią mojego taty jest grana od czterdziestu jeden lat! Jest to spektakl stworzony z tekstów jasełkowych Karola Estreichera i Oskara Kolberga i najpiękniejszych kolęd. Radkowski zebrał imponującą dokumentację dotyczącą szopek krakowskich, a sam widział tego typu ludowe przedstawienia w młodości i stworzył własny spektakl, wzorowany na ludowej tradycji. Szopka z Lalki to chyba jedno z najdłużej granych przedstawień w ogóle w historii teatru w Polsce. W części z niezmienną obsadą. Roman Holc gra Żyda od początku powstania tego przedstawienia. W tym roku po raz pierwszy nie zagramy tego spektaklu w okresie Świat Bożego Narodzenia.

Zatem okres oczekiwania na święta Bożego Narodzenia to dla Pana także okres przygotowywania przedstawień o nadejściu Jezusa i walce dobra ze złem.

Tak naprawdę był to pierwszy w życiu tekst, który w ogóle zobaczyłem na scenie. Adam Hanuszkiewicz pojechał na narty, ale poprosił mojego ojca i Jana Wilkowskiego, żeby zrobili jakieś przedstawienie w Teatrze Powszechnym. Zrobili Schillerowską „Pastorałkę”. Kiedy je widziałem po raz pierwszy miałem trzy lata i do tej pory je pamiętam. Stało się ono dla mnie takim pierwszym zachwytem teatrem. Przeniesieniem w inny świat. Być może dlatego ta „Pastorałka” stale mi towarzyszy.

Później jako student historii sztuki na Uniwersytecie warszawskim razem z przyjaciółmi i rodziną przygotowałem „Pastorałkę" w podziemiach kościoła św. Krzyża. Drzwi, które znajdują się pod figurą Chrystusa były otwarte na Krakowskie Przedmieście, intensywnie padał śnieg, a na zewnątrz stały czołgi. Józef z Maryją wchodzili z zaśnieżonej, smutnej Warszawy do wnętrza, szukając noclegu w Betlejem. A tam w dolnym kościele grana była pełna nadziei „Pastorałka”. Znaczna część grających w „Pastorałce” moich kolegów-studentów jest dziś profesorami pleno titulo. Tę „Pastorałkę” darzę największym sentymentem - graliśmy ją w grudniu 1982 roku.

Z przedstawieniem z Teatru Miejskiego w Gdyni pojechaliśmy na początku lat 90. do Lasek, gdzie prof. Janusz Bogucki organizował sesje artystyczne pt. „Widzialne i niewidzialne". Wprowadziliśmy tam teatr „haptyczny” – czyli dotykowy. Niewidome dzieci mogły rączkami oglądać aktorów i obok nich grały w przedstawieniu. Szarpały za brodę Heroda, głaskały anioły po włosach. To było niesamowite. Dzieci były uśmiechnięte , a aktorzy płakali jak bobry…

Pamiętam taki metafizyczny moment, gdy nagle pasterze zapytali zwiastujących aniołów: „…a kędyż to Betlejem?", a niewidome dzieci zaczęły wskazywać różne kierunki. Nie umiały ich zsynchronizować. Każdy może znaleźć swoją drogę do Betlejem. Dzieci dały odpowiedź na to pytanie.

Józef Wilkoń, projekt do spektaklu "Rycerz Gwiazdy Wigilijnej", Teatr Lalka w Warszawie

Podszedł do mnie po przedstawieniu znakomity aktor Stefan Iżyłowski, który grał wówczas Heroda i powiedział: Panie Jarku, wiem już, dlaczego warto było zostać aktorem…

Pana najnowsze przedstawienie jest zgodne z artystyczną wizją teatru. Teatru, który nie ulega modom i jest daleki od blichtru i nowoczesności. Mam takie wrażenie, że te założenia, które Pan przyjął obejmując dyrekcję tego teatru, są bardzo konsekwentnie realizowane.

To nie jest wyrzeczenie z mojej strony, bo ja po prostu wierzę, że to dobra droga. W tym roku przygotowaliśmy premierę, którą pokażemy niebawem w sieci, opartą na baśni Haliny Górskiej „O księciu Gotfrydzie, rycerzu Gwiazdy Wigilijnej”. To napisana w latach 20. we Lwowie opowieść rycerska w „stylu fantasy”, jak byśmy dziś mogli powiedzieć. Ma ona w sobie urok rycerskiej pieśni, takiej chanson de geste, bo książę Gotfryd jest także pieśniarzem. Baśń obfitująca w niesamowite przygody jest opowieścią o honorze. To taki średniowieczny Winnetou dla chłopców i dziewczyn, którzy lubią rycerzy… Miałem też to szczęście, że do najnowszego spektaklu udało mi się pozyskać jako scenografa najwybitniejszego polskiego żyjącego ilustratora - Józefa Wilkonia. Mistrz mimo swoich 90 lat jest w doskonałe formie. Zaprojektował wilkołaki, smoki i lalki ważące ponad trzysta kilo. Namalował prospekty, które przywołują kolejne karty tej opowieści. Rzeźbione w lipowym i topolowym drewnie lalki wg rysunków Wilkonia znakomicie wyrzeźbił i skonstruował nadając im możliwość ruchu Rafał Budnik. Wyzwaniem reżyserskim było dla mnie zachowanie właściwego stylu przedstawienia rozpiętego między epiką i liryką a dramatem. Pracujący ze mną od lat Grzegorz Turnau znalazł muzyczną formę, która wpisuje się w tradycję rycerskiej ballady, ale jednocześnie brzmi współcześnie i opowiada o naszych czasach. Powstała taka rycerska śpiewogra z songami.

Taka nasza polska „Pieśń o Rollandzie”?

To jest i „Pieśń o Rollandzie”, i „Orlando Furioso” i „Gra o tron”.

To nie są anachroniczne opowieści, ale mają w sobie formacyjną siłę i są niesłychanie atrakcyjne. Przemycają rycerskie wartości – mówią o honorze, męstwie, pokorze i dumie, władzy, sprawiedliwości. Ta opowieść ma w sobie zresztą też coś z Szekspira. Jest jak „Kroniki Królewskie” . To też historia o wygnaniu, o zdradzie, o powrocie na tron.

To także opowieść o tym, że nawet przykre doświadczenia naszego życia budują nasz świat wartości, czynią z nas ludzi. 

O tym jest ta powieść Haliny Górskiej. Tak jak prawdziwy mit, czy prawdziwa baśń jest próbą ognia, z której trzeba wyjść obronną ręką. Jest tam przepiękny fragment o tym, kiedy nieustraszony rycerz odmawia zerwania cudownego kwiatu, bo ten czyn odbierze komuś drugiemu życie. Nie może jednak wyznać przyczyny swego postępowania i musi powiedzieć, że stchórzył, przyjmując na siebie niezawinioną niesławę. Wierzę, że takie opowieści i etos rycerski są warte przypominania i budują w nas wszystkich coś dobrego. Przerabiają nas wszystkich choć trochę w aniołów.

Mówił Pan o tym, że otworzy teatr lalkowy dla widzów dorosłych. Takie spektakle też są w planach?

Tak. Zdradzę Pani plany jako pierwszej. Przygotowujemy inscenizację „Boskiej komedii” Dantego. Chcemy, żeby był to spektakl i dla młodzieży, i dla dorosłych, w formie lalkowej. Będziemy współpracować z Jarosławem Mikołajewskim, autorem ostatniego przekładu „Boskiej komedii”. Będzie to także powiązane z wielką wystawą poświęconą siedemsetleciu śmierci Dantego, przygotowywanej w Muzeum Narodowym w Warszawie pod opieką kuratorską Joanny Kilian-Michieletti i Jarosława Mikołajewskiego. Spektakle lalkowe dla widzów dorosłych są zawsze wyzwaniem. W gruncie rzeczy myślę, że teatr dla dzieci jest także teatrem dla dorosłych, bo to dorośli kupują bilety. Marzy mi się, żeby ten dorosły, przychodzący z dzieckiem też się u nas nie nudził, odnajdywał w sobie dziecko i patrzył na te spektakle jego oczami.

Podobnie jak w Pana rodzinnym domu, i dziś łączy Pan Święta Bożego Narodzenia z teatrem.

Tak. Mama, która była aktorką Teatru Lalka, nieustannie napominała, żeby nie rozmawiać w domu o interesach. Ale mimo jej próśb, rozmowy o teatrze nieustannie się toczyły. Przez bardzo wiele lat zawsze w drugi dzień świąt była grana „Pastorałka” w Polskim, a teraz w Teatrze Lalka jest grana „Szopka krakowska”. Zatem zawsze najpierw sam, potem już z moimi dziećmi w Święta biegłem do teatru. Zawsze cieszy mnie to, że mogę być na służbie, gdy inni mają wolne.

Po odejściu moich rodziców święta nigdy nie będą już takie same…I jeszcze jedna refleksja związana ze obchodzeniem Bożego Narodzenia, która nasuwa mi się dziś coraz wyraźniej… W tradycji słowiańskiej kolędnicy albo kolyadi są pośrednikami między nami i duchami przodków…

Monika Pilch (Polskie Radio)

Źródło:

Materiał własny