EN

29.12.2022, 10:58 Wersja do druku

Kierowałem Operą Bałtycką przez 28 sezonów. Na 80 lat mojego życia to całkiem sporo

Zarządzania teatrem nauczyła mnie Danuta Baduszkowa. Uważała, że dyrektorem w teatrze należy być, a nie go grać – mówi Włodzimierz Nawotka, w latach 1978-1991 oraz 1995-2008, dyrektor Opery Bałtyckiej.

fot. Krzysztof Mystkowski/mat. teatru

Pierwsze wspomnienie?

Mam 5 lat. Moi rodzice prowadzą restaurację z dancingiem w Nowym Porcie – słynny „Albatros”. To czas, gdy do portu przypływały amerykańskie statki. Pamiętam czarnoskórych marynarzy, którzy wysiadywali w „Albatrosie”, grała tam znakomita orkiestra. Kręciłem się między muzykami, fascynowali mnie. Byli wśród nich tak wspaniali jak choćby słynny Henryk Jabłoński, twórca szlagieru „Pierwszy siwy włos”. Czy kontrabasista, słynny Antoni Pilc. Ów Pilc właśnie któregoś dnia powiedział ojcu wskazując na mnie: – Niech się zacznie uczyć muzyki, ma chłopak dryg! I tak się stało. Tamten czas po wojnie Gdańsk to były ruiny, i ja przez to zagruzowane miasto jeździłem do szkoły muzycznej aż na Orunię, tramwajem nr 6., pętla była przy Teatrze Wybrzeże. Potem średnia szkoła muzyczna we Wrzeszczu. A kiedy zacząłem studiować w Wyższej Szkole Muzycznej w Sopocie to już wsiąkłem w ten świat kultury na dobre.

Uczył się pan w klasie fortepianu.

Szkoła wysyłała nas do Warszawy, byśmy przysłuchiwali się uczestnikom konkursów chopinowskich! W1955 miałem nawet szczęście uczestniczyć w spotkaniu z samym Arturem Rubinsteinem! Oklaskiwałem też zwycięzcę V konkursu Adama Harasiewicza. Wtedy przyrzekłem sobie: Następny konkurs wygram ja!

Nie spełnił pan przyrzeczenia. Co się stało?

Zabrakło wytrwałości, może i talentu? Ale szczęśliwy jestem, że przeszedłem tę muzyczną drogę edukacyjną, to czas wybitnych osobowości, razem ze mną kształcili się: Florian Skulski, Marek Tomaszewski, Włodzimierz Nahorny, Ryszard Poznakowski, Czesław Niemen i inni. Mnóstwo wielkich talentów grało wówczas w Gdańsku. Kiedy na tournée przyjechał tutaj Paul Anka, towarzyszył mu band złożony z muzyków gdańskiej Wyższej Szkoły Muzycznej. Objechali z koncertami całą Polskę. Jakiej to klasy musieli być artyści!

Kiedyś Andrzej Żurowski, znany recenzent, mój szkolny kolega, na Prima Aprilis postanowił mi zrobić mało zabawny dowcip. Graliśmy spektakl dla młodzieży, jeden z tych, na których akurat nie mogłem być. Byłem w domu, gdy telewizja wyemitowała materiał, że...opera się pali! To cud, że nie dostałem zawału.

Po raz pierwszy po wojnie udało się panu wprowadzić na gdańską scenę Wagnera.

Na początku lat 80. pierwszym podejściem była próba wystawienia „Latającego Holendra”. Nie spotkało się to z przychylnym podejściem władz. Odpuściliśmy. Ale po 1989 roku wróciliśmy do idei wystawiając premierę „Tannhausera” we współpracy z teatrem w Ingolstadt. Potem pokazaliśmy to dzieło w Operze Leśnej w Sopocie.

Nie lubi pan wydziwiania w operze, prawda?

Jest taki moment w „Fauście” Gounoda – walc, z którym inscenizacyjnie nigdy nie było wiadomo co zrobić. Reżyser Marek Weiss-Grzesiński, który reżyserował to u nas w 2004 roku, wymyślił, by tego walca zagrać w rytmie techno. Nie byłem do końca przekonany, ale przystałem. Na widowni szok! Nie wszystkim się podobało. Wiele osób pytało mnie, dlaczego zgodziłem się na ten eksperyment, a to był mój ukłon w stronę młodej publiczności. Ale, co ciekawe, na jednym z przedstawień była moja, dziś już nieżyjąca, matka, miała wtedy około 90 lat. Pytam ją, co jej się najbardziej w tym „Fauście” podobało. Myślałem, że powie – a była szalenie bogobojna – o scenie pod krzyżem. Ale ją najbardziej zachwycił właśnie ten balet techno! Nikt mi nie chciał uwierzyć… Zabawna była historia z operą „Hrabina” Moniuszki. Czas po stanie wojennym. Solidarność w Gdańsku rzuca hasło, by o wyznaczonej godzinie, wydaje mi się, że była to 21., zapalić w oknach tylko jedną świeczkę. Tymczasem w centrum scenografii „Hrabiny”, scenografii autorstwa Wiktora Zina dodajmy, jest dworek. Między drugim a trzecim aktem wybrzmiewa cudowne solo grupy wiolonczel. W atmosferze tej muzyki właśnie, takie było założenie od początku – wygaszaliśmy światła w dworku, zostawiając tylko... jedną świeczkę w oknie. Jestem na spektaklu. Mija 21., a tu ta świeczka jedna w dworku na scenie mruga...

Przypadek?

Nikt nie uwierzył. Po sali przeszedł szmer… W myślach już wiedziałem siebie idącego na dywanik do komitetu. Ale jakoś nikt się nie czepiał…

Więcej było takich sytuacji?

Kiedy przyjechał na Wybrzeże papież, akurat wystawialiśmy operę o św. Katarzynie Romualda Twardowskiego. Oprawa reklamowa spektaklu, znów przypadek, była w kolorach biało-żółtych. Tym razem musiałem się tłumaczyć… Na dodatek, przy budowie ołtarza papieskiego na Zaspie pracowali też rzemieślnicy z opery. Zasuwali nocami, bez wynagrodzeń, wiedziałem o tym. Była na to moja zgoda. Musiałem tylko dopilnować, by zleceniodawca zapłacił za media i materiały. I po wizycie Jana Pawła II miałem w teatrze kontrolę. Ale do niczego nie mogli się przyczepić.

Które z dzieł operowych pasuje do pana najbardziej?

„Straszny dwór” (śmiech). Tak scharakteryzował mnie Marian Kołodziej rysując moją karykaturę.

W 2007 roku odchodzi pan na emeryturę, po 28 latach. „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem” – to słynne zdanie z filmu Barei w ustach pana żony brzmiałoby wiarygodnie.

Powinna pani spytać, jak ona te wszystkie lata mojego dyrektorowania wytrzymała.

Jak?

Po prostu oboje kochamy muzykę.

Tytuł oryginalny

Kierowałem Operą Bałtycką przez 28 sezonów. Na 80 lat mojego życia to całkiem sporo

Źródło:

www.zawszepomorze.pl
Link do źródła

Autor:

Gabriela Pewińska-Jaśniewicz

Data publikacji oryginału:

21.12.2022