Kiedy na ekranie Teatru Telewizji pojawiła się „Separatka”, niektórzy widzowie mogli poczuć się zaskoczeni. Bo przecież teatr telewizyjny od lat unika tego rodzaju form – kameralnych, niby prostych, opartych głównie na słowie, napięciu międzyludzkim i aktorskiej precyzji. A jednak „Separatka” zadziałała – i to jak! – przypominając, że teatr może być najciekawszy właśnie wtedy, gdy nie udaje niczego na siłę. W przypadku tej sztuki warto jednak spojrzeć szerzej – nie tylko na spektakl, ale na sam teatr Joanny Szczepkowskiej. Pisze Wiesław Kowalski w felietonie dla Teatru dla Wszystkich.
Od lat tworzony po cichu, z dala od głównego nurtu instytucjonalnego, bez fet i plakatów ze złotym lakierem, teatr Szczepkowskiej to zjawisko osobne. Autorski, niezależny, skupiony na człowieku, jego języku, sposobie bycia, myślenia i… trwania. To teatr dialogu, nie wojny. Nawet jeśli bywa ostrą satyrą.
W tym sensie „Separatka” nie jest tylko komedią o dwóch kobietach w jednym łóżku – jest raczej kolejnym rozdziałem w większym projekcie: autorskim śledztwie artystki w sprawie polskiej tożsamości, polskiego języka i polskich demonów. Szczepkowska robi to, co w teatrze najtrudniejsze – nie kryje się za modą, nie buduje przekazu za pomocą pięciu projektorów, nie krzyczy manifestów. Ona mówi – spokojnie, ironicznie, ciepło, ale też z bolesną celnością. A może raczej: pozwala mówić swoim bohaterkom.
Bo teatr Joanny Szczepkowskiej to nie teatr poglądów, ale teatr charakterów. Nie ma tu czarno-białych masek. Jej postaci nie są nośnikami tez, lecz żywymi ludźmi. Także wtedy, gdy stają się parodiami. Parodia, dodajmy, to jedna z najtrudniejszych sztuk scenicznych. W „Separatce” widzimy to znakomicie – każda z kobiet jest lustrzanym odbiciem tej drugiej. Zamiast czystej satyry mamy coś bliższego Czechowowi niż politycznemu kabaretowi. Kłótnia staje się rozmową. Śmiech – rodzajem łagodnego rozbrojenia.
Szczepkowska od lat pisze teatr na własnych zasadach – często samotnie, bez zespołu, bez reżyserów, bez producentów narzucających wizje. Ale nie jest to teatr ego – raczej teatr dialogu z widzem. Autorka nie mówi do nas z piedestału, nie wygłasza prawd objawionych. Ona raczej zadaje pytania – czasem bardzo niewygodne, czasem pozornie banalne, ale zawsze w sposób nieoczywisty. Nie podpowiada, komu mamy kibicować. I choć nie ukrywa własnych przekonań, potrafi zachować teatralną uczciwość wobec wszystkich swoich bohaterów.
Paradoksalnie, to właśnie taki teatr – pozbawiony efektów, scenograficznych spektakli, gwałtownych zwrotów – potrafi dziś najgłębiej dotknąć rzeczywistości. Szczepkowska nie potrzebuje metafory wielkiej wojny czy końca świata, by opowiedzieć o naszych codziennych apokalipsach. Wystarczy jej jedno łóżko i dwie kobiety, które nie chcą ustąpić.
Jeśli ktoś zapyta, czym różni się teatr Joanny Szczepkowskiej od reszty współczesnej sceny, można odpowiedzieć krótko: jest osobny. Nie stara się być ważny, a jednak mówi rzeczy ważne. Nie krzyczy, a zostaje w pamięci. To teatr dla widza uważnego, ale niekoniecznie cierpliwego. Bo tu wszystko dzieje się naprawdę – bez taryfy ulgowej i bez udawania.
A że przy okazji bawi? Cóż – to już talent. A może i odwaga.