EN

18.02.2025, 08:36 Wersja do druku

Jeszcze Polska nie zginęła… póki się śmiejemy

„Jeszcze Polska nie zginęła… póki się śmiejemy” Jürgena Hofmanna w reż. Marka Gierszała w Teatrze Polskim w Szczecinie. Pisze Daniel Źródlewski na blogu Teksty Źródłowe.

fot. Włodzimierz Piątek / mat. teatru

Spektakl „Jeszcze Polska nie zginęła… póki się śmiejemy” w Teatrze Polskim w Szczecinie to teatralna hybryda czerpiąca z produkcji traktujących tragiczne wydarzenia II wojny światowej całkiem serio oraz tych, które spoglądają nań z dystansem i przymrużeniem oka.

Reprezentatywnym przykładem pierwszego źródła inspiracji może być „Stawka większa niż życie”, czyli polski serial szpiegowski Janusza Morgensterna i Andrzeja Konica z końca lat ’60 XX wieku. Źródłem satyrycznych skojarzeń może być brytyjski sitcom „Allo ’Allo!” Davida Crofta i Jeremy’ego Lloyda. Jak to zderzenie skojarzeń mieści się w pracy Marka Gierszała na tekście Jürgena Hofmanna? Faktycznie poważna i brzemienna w kluczowe rozstrzygnięcia konspiracyjna akcja polskiego wywiadu rozgrywa się w oparach absurdu i to w formule teatru w teatru.

Szukając inspiracji, kontekstów i informacji dla potrzeb zrozumienia spektaklu Gierszała znalazłem przede wszystkim potwierdzenie, że Polacy wciąż nie potrafią znaleźć dystansu i spojrzeć na pewne wydarzenia z nutą oczyszczającego poczucia humoru. Okazuje się, że II wojna światowa jest naszym „narodowym tematem tabu”, a największym hejtem obdarzamy wszelkie zachowania i postawy niewpisujące się w utrwalony wizerunek (szablon?) Patriotycznego Superbohatera. Nie, zdecydowanie nie chcę przywoływać tu tematów Jedwabnego, Zaolzia czy Wołynia. Stop! Ze zgrozą konstatuje jednak, że nawet Niemcy potrafią już śmiać się z Adolfa Hitlera, a polski „rynek” wojennych komedii – filmowych czy literackich – to zaledwie kilka pozycji. Jest oczywiście kultowa produkcja z 1969 roku w reżyserii Tadeusza Chmielewskiego „Jak rozpętałem II wojnę światową” z niezapomnianą rolą Mariana Kociniaka czy „Giuseppe w Warszawie” Stanisława Lenartowicza z 1964 roku. Owszem kilka pokoleń bawiły dziewczyny z „Rzeczpospolitej Babskiej” czy „Sami swoi” (i kontynujacje), ale akcja tych obrazów toczyła się już po zakończeniu wojny, mając tragiczne wydarzenia jedynie za tło albo pretekst. Potem długo, długo nic… Zdaje się, że ę dziwną ciszę przerwał dopiero Juliusz Machulski, kręcąc w 2013 roku niezbyt udaną, ale symboliczną dla omawianego tematu, „AmbaSSadę”.

Pisząc ten tekst natknąłem się na ciekawe badania, całkiem świeże, bo zaledwie sprzed niespełna dwóch lat. Nagłówek artykułu omawiającego jego wyniki głosił, że „Osiem dekad po wojnie Polacy to najbardziej straumatyzowany naród świata”. Według raportu opublikowanego na łamach Scientific Reports około 19 procent Polaków i Polek - a więc niemal co piąty obywatel - ma objawy zespołu stresu pourazowego (PTSD). W dalszej części tekstu czytamy, że (tak wysokiemu odsetkowi) „sprzyja nieprzepracowana, transgeneracyjna trauma jeszcze z czasów drugiej wojny światowej” i dalej, że „z badań, wynika, że współcześnie mniejszy odsetek PTSD był u osób, w rodzinach których otwarcie mówiło się o losach członków rodziny z czasów II wojny światowej niż u badanych, którzy nic nie wiedzieli o tym, czy ich przodkowie doznali jakichś traum podczas wojny. A z tego płynie wniosek: na dłuższą metę nie warto zatajać przed rodziną trudnych wątków z przeszłości, ale należy tworzyć przestrzeń, by o tych traumach rozmawiać". A co dopiero śmiać się… Czy można w ogóle śmiać się z Hitlera? Przecież reżyser Ernst Lubitsch (notabene żydowskiego pochodzenia), który wyemigrował do USA właśnie z Niemiec, odpowiedział na to pytanie twierdząco już w 1942 roku! Ha!

Cytat zaczerpnięty z hymnu Rzeczypospolitej „Jeszcze Polska nie zginęła” (Noch ist Polen nicht verloren) to tytuł komedii, którą węgierski pisarz Melchior Lengyel napisał w 1940 roku dla uznanego wielkiego reżysera filmowego, wspomnianego Ernsta Lubitscha . Ten dwa lata później na podstawie utworu swojego przyjaciela zrealizował film „Być albo nie być” (filmowy scenariusz był dziełem Edwina Justusa Mayera). Niemal pół wieku później, w 1989 roku, po teksty Lengyela i Mayera sięga Jürgen Hofmann, berliński eseista, dramaturg i wykładowca na wydziale pisarstwa scenicznego na Uniwersytecie Sztuk Pięknych w Berlinie (Universität der Künste, Berlin). Jego odważna farsa polityczna inspirowana wspomnianymi utworami jeszcze w roku wydania trafia na scenę Teatru w północnoniemieckiej Lubece (Theater Lübeck), w 1991 roku oglądają ja widzowie w Poczdamie (Hans-Otto-Theater), a później także w Berlinie (Charlottenburger Renaissance-Theater) i Erfurcie (Theater Erfurt). Najnowsze realizacje tekstu można znaleźć w repertuarach Theater Apron w Halle an der Saale (2009), Städtische Theater Chemnitz (2017) oraz Theater Aachen i Naturtheater Heidenheim (2019). Tekst Hofmanna bawił także widzów poza Niemcami, m.in. w Austrii (Theater Perpetuum w Sankt Pölten, Studio Kudlich w Wiedniu) i we Włoszech (Kleines Theater Bruneck). Szczecińska inscenizacja to polska prapremiera tekstu Jürgena Hofmanna.

Akcja rozpoczyna się przed wybuchem II wojny światowej. Choć katastrofa wisi w powietrzu, aktorzy poznańskiego Teatru Polskiego szykują się do wystawienia ośmieszającej Niemców farsy „Gestapo”. Trwają intensywne próby przerwane spodziewaną eskalacją konfliktu i wejściem hitlerowców. Od tego momentu na scenie teatru można już wystawiać tylko bezpiecznego politycznie (czy aby na pewno?) „Hamleta”…

To oczywiście fikcja literacka, bo takiej sytuacji być nie mogło. Uznawany przez okupantów za ziemie „rdzennie niemieckie” Poznań/Posen miał się stać wzorcowym miastem prowincji Reichsgau Wartheland (Kraju Warty). Do realizacji tego celu faszyści wykorzystywali nie tylko armię, NSDAP, Gestapo czy SS, ale także kulturę i sztukę. W Teatrze Wielkim (przemianowanym na Grosses Haus) wymieniono obsadę na niemiecką, a do repertuaru wprowadzono monumentalne utwory Richarda Wagnera. Podobnie było z Teatrem Polskim, który stał się Kleine Haus. Tu zatrudnieni na nowo niemieccy aktorzy grali głównie uniwersalną klasykę. W zachowanych dokumentach można przeczytać, że częstymi gośćmi w Posen byli m.in. minister propagandy Rzeszy - Joseph Goebbels oraz Reichsführer-SS Heinrich Himmler. Choć to obrzydliwe to prawdziwe – nazistowscy dygnitarze odpowiadający za zagładę milionów uchodzili za kulturalnych i uwielbiali pokazywać się w teatrze. Rzekomo z inicjatywy samego Goebbelsa poznańskie teatry uzyskały specjalny status Teatrów Okręgu Rzeszy (Reichsgautheater). Zupełnie inną opowieścią są historie, że w zespołach wspomnianych instytucji pozostawali Polacy posługujący się językiem niemieckim. Kontrowersje może jednak nieco studzić historia, bo przecież zaledwie dwie dekady wcześniej Poznań był miastem pruskim i tu w ramach tzw. pracy organicznej utrzymywanie polskości miało inny (osobliwy?) charakter, nie zawsze zrozumiały dla mieszańców innych regionów Polski. Nie wnikajmy! Wracamy do świata dramatu Jürgena Hofmanna.

Centralnymi postaci dramatu jest aktorskie małżeństwo – Maria i Józef Turowie. Stanowią trzon zespołu. On wiecznie cierpiący na niedobór scenicznych artystycznych komplementów, Ona – niedobór namiętnych kochanków. Podczas jednego z teatralnych wieczorów jeden z jej adoratorów – Andrzej Staśnik – opuszcza widownię (oczywiście celem tajemnego spotkania z Marią) podczas słynnego szekspirowskiego monologu Tury. Nie muszę pisać jak bardzo wzburza to gwiazdora. Chwilę później okaże się, że ów kochanek to as polskiego lotnictwa i wywiadu, który mniej lub bardziej przypadkowo wciąga małżeństwo w szpiegowską aferę. Ci – tu znów mniej lub bardziej przypadkowo – postanawiają zawalczyć o Ojczyznę, a finalnie o… siebie. Notabene to pozwala zrozumieć tytuł oryginału – „Być albo nie być” – jako znacznie głębszą parafrazę Szekspira. W odważnej i dość pokrętnej intrydze pomogą zachowane dekoracje i kostiumy z przerwanej produkcji spektaklu „Gestapo”. Józef Tura będzie musiał – poza sceną, w realnym świecie – wcielić się w zlikwidowanego przez partyzantów kolaborującego z SS Profesora Sileckiego. Rolą Marii ma być zauroczenie i uśpienie czujności Erharda SS Gruppenführera. Pozostała część zespołu poznańskiego Teatru także otrzyma epizodyczne role, a każda będzie mogła przesądzić o sukcesie akcji. W szpiegowską intrygę wpisane zostały oczywiście intrygi obyczajowe, wszak „Jeszcze Polska nie zginęła… póki się śmiejemy” to soczysta farsa. Do rozpuku bawić będą nie tylko pikantne szczegóły miłosno-erotyczne, ale też teatralna koteria i kokieteria. Faktycznie siłą tekstu są mocne i wyraziste dialogi oraz trafne próby komentowania wspomnianych sfer. Wszystko z finezją i dystansem. By nie psuć dobrej zabawy, w tym miejscu przerwę omawianie fabuły, zresztą ta fanatycznie meandruje wielokrotnie „gubiąc” widza. Raz jeszcze o literackiej wartości – to dobrze napisana dobra intryga!

Znakomitemu dramatowi wtórują teatralne czary i technologia. Czary to przede wszystkim świetne kostiumy nieodżałowanej (zmarłej niedługo przed premierą) Hanny Sibilski. Kostiumografka opracowała idealnie dopasowane, świetnie leżące na Panach mundury, sprawiła, też że gwiazda Marii Tury vel Olgi Adamskiej świeciła jeszcze piękniej i jaśniej (w krwistych odcieniach czerwieni). Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki „naziści” przeobrażali się w postaci rodem z duńskiego Elsynoru (Helsingøru?). Ot siła teatru! Trudne zadanie miała Katarzyna Banucha – jej scenografia musiała być wyrazista (swastyki i inne mocne symbole), ale też z uwagi na tempo akcji funkcjonalna i szybka do zmiany. Udało jej się zespolić styl i urodę, a na scenie faktycznie oglądamy kilka skrajnie różnych od siebie przestrzeni. Plus barek z wysokoprocentowymi trunkami! Bardzo dobrze oświetlił to Peter Mayer, wydobywając z trudnej przestrzeni to co ważne i istotne (czasami wręcz punktowo). Krytyczne uwagi mam za to do opracowania muzycznego spektaklu, bynajmniej nie do kwestii wykonawczych czy aranżacyjnych, ale do wyboru głównego motywu. Przywołanie tematu ze „Stawki większej niż życie” wydało mi się zbyt proste, zbyt oczywiste… Jest w spektaklu kilka scen, które wymagały także interwencji choreografów, ale nazwałbym to bardziej opracowaniem ruchu scenicznego niż układami tanecznymi. Mimo nieco umniejszonej roli Katarzyna Zielonka i Jarosława Staniek zapanowali nad liczną obsadą i faktycznie uporządkowali to co dzieje się na scenie (Ordnung muss sein). Kwintesencją ich pracy i to wielce efektowną jest brawurowa ucieczka Profesora Sileckiego przy włączonej scenie obrotowej.

No właśnie… zgodnie z zapowiedzią Adama Opatowicza nowa siedziba Teatru Polskiego ze spektaklu na spektakl ma ukazywać swoje skarby i tajemnice. Szkoda, że zapadnia na scenie Włoskiej czy właśnie obrotówka na Szekspirowskiej są tak rzadko wykorzystywane. Możliwości technologiczne teatru są naprawdę olbrzymie. Bez sceny obrotowej nie udało by się Gierszałowi powoływać kolejnych przestrzeni (miejsc akcji) z taką łatwością i czytelnością. W kilku scenach udało mu się także nieco poczarować – myślę o tych dynamicznych sekwencjach, w których scena obrotowa pozwala wręcz na stworzenie poklatkowej teatralnej „animacji” ;-) Brawo, szczególnie dla techników scenicznych, od których umiejętności i skupienia zależy tu wiele…

Marek Gierszał główne role powierzył aktorskiemu, niezwykle zgodnemu duetowi – Oldze Adamskiej i Sławomirowi Kołakowskiemu. Adamska znakomicie odnalazła się w swojej kreacji proponując postać o ciekawych charakterach (!). Tak, to liczba mnoga, bo… Maria–aktorka: nieco zblazowana i egzaltowana, Maria–żona: przebiegła i zapobiegła (sic!), Maria–kochanka: namiętna i czuła, Maria–konspiratorka: konkretna, sprytna i rozsądna. We wszystkich Adamska zatracają się bez reszty i to z wielką klasą! Taaaaak! Sławomir Kołakowski ma w tym spektaklu arcytrudne, ale wierzę, że to jednocześnie niezwykle satysfakcjonujące zadanie. Aktor wciela się w kilka postaci, o skrajnie różnych temperamentach. Każdą z nich zinterpretował błyskotliwie, bez szerokiego gestu czy nadgrywania. Zaskoczyło mnie, że zróżnicował te wcielenia tak symbolicznie, a przy tym skutecznie. Aktorskie Mistrzostwo! A propos szerokiego gestu– nie uległ mu także Michał Janicki, a Jego interpretacja Erharda SS Gruppenführera to rola skomponowana w sposób wyważony. Dosłownie! Janicki z aptekarską wręcz dokładnością użył idealnych porcji humoru, grozy, nieporadności i strachu, etc. Rewelacyjnie partneruje mu Karol Olszewski vel Adiutant Schulz. Bardzo dobre role stworzyli także debiutujący na scenie Teatru Polskiego Maciej Szczepanik i Piotr Biernat – kolejno Andrzej Staśnik i Profesor Sielecki. Ten pierwszy intrygująco balansował między frywolnym kochankiem a odważnym żołnierzem. Biernat zachwycił sprawnością fizyczną we wspomnianej brawurowej scenie ucieczki, ale też w scenach dramatycznych – to zdecydowanie rzetelna i wyrazista kreacja. Dał się też zapamiętać Aleksander Różanek. To zresztą nie pierwsze jego arcyaryjskie jasnowłose wcielenie – tu należy przywołać Jego dobrą kreację z „Cabaretu”. Tym razem oglądamy Różanka jako aktorka Kasperka, którego egoizm i skrajna nieodpowiedzialność o mało nie psują całej akcji, ale w finale… Milknę! Dodam tylko, że to do niego należy przepyszna, szkoda, że jedyna muzyczna scena. Różanek z charakterystyczna swadą znaną z jego estradowych wcieleń (m.in. Chorzy) wykonuje utwór „Był taki czas” z tekstem Wojciecha Młynarskiego i muzyką Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza. Cieszyła także epizodyczna, ale klarowna i pełna obecność Marka Żerańskiego, ciekawy jest też (aktor i reżyser) Tomasz Obara jako reżyser Dobosz. W tym drugim przypadku, można by uznać, że to rola po warunkach (sic!). Ach! Jeszcze Adam Dzieciniak jako aktor Broński i Jego „epizod”, gdy wciela się w samego Führera. Hajlowanie sobie samemu absolutnie mnie rozwaliło, nie mogłem powstrzymać śmiechu przed dobre kilka minut. Cóż za gracja! Cóż za finezja! Cóż za choreografia gestu… Ale jednocześnie… Marek Gierszał faszystowskie pozdrowienie nieznośnie zmultiplikował. Nie liczyłem, ale obawiam się, że osławione i obrzydliwe „Heil Hitler” pada w spektaklu przynajmniej kilkaset razy. Owszem, to stanowi dość ciekawy eksperyment, a samo pozdrowienie swoisty panierek lakmusowy owej próby. Pierwsze hajlowania niepokoją, zawstydzają, straszą, może nawet onieśmielają. Jednak gdy aktorzy wykonują ten gest enty raz zaczyna się… śmieszność. Domyślam się, że twórcy chcieli uczynić z tego swoisty lejtmotyw, a może nawet rytm przedstawienia. Przesadzili. Każde kolejne unoszenie dłoni w charakterystycznym geście stało się w pewnym momencie żenujące.

Spektakl Marka Gierszała znakomicie oddaje ducha epoki (może nawet szerzej – pokoleń i to kilku), a farsa Jürgena Hofmanna jest majstersztykiem teatralnego gagu. W rozmowach w kuluarach słyszałem, że w czasach, gdy przez Europę przetacza się groźny zwrot w stronę prawicy, ta gorzka komedia stanowi pewną przestrogę. Sam reżyser próbował przekonać mnie, że najważniejsza w jego pracy jest forma „teatru w teatrze”. OK! Nie sposób się z tym nie zgodzić. Ja jednak mam wciąż wątpliwość i tysiąc pytań dlaczego ów tekst wszedł do repertuaru Teatru Polskiego „tu i teraz”. Poznańskie realia w momencie wybuchu wojny były unikatowe i tak naprawdę zrozumiałe wyłącznie dla tamtejszej społeczności. Nie wydaje mi się, że współcześni pretendenci do nowych Hitlerów (sic!) – Putin czy Trump chcieliby powtarzać podobne pomysły jak germanizacja Kraju Nadwarciańskiego. Zresztą zrobi to za nich AI… No właśnie! Dzisiejszy świat jest o czymś innym. Chciałbym, by teatr komentował właśnie to. Słowem: to jest po prostu zbyt archaiczne. I jeśli nawet inscenizacja Gierszała jest udana, to pozostanie w pamięci jedynie jako zgrzebna komedia. A przecież pojawia się w niej szekspirowski „Hamlet”, który zadał egzystencjalne pytanie, na które nieustannie odpowiadamy od pond 400 lat…

Tytuł oryginalny

Jeszcze Polska nie zginęła… póki się śmiejemy

Źródło:

Teksty Źródłowe
Link do źródła

Autor:

Daniel Źródlewski

Data publikacji oryginału:

17.02.2025