EN

18.04.2024, 12:49 Wersja do druku

Jesus Christ, co za klapa!

„Jesus Christ Superstar”  Andrew Lloyda Webbera i  Tima Rice’a w reż. Tomasza Mana w Operze Lubelskiej. Pisze Konrad Pruszyński na swoim blogu.

fot. mat. teatru

23 marca w Operze Lubelskiej (funkcjonującej do przekształcenia 10 sierpnia 2023 r. jako Teatr Muzyczny w Lublinie) odbyła się premiera widowiska „Jesus Christ Superstar” z muzyką Andrew Lloyda Webbera (m.in. „Koty”), słowami Tima Rice’a (m.in. „Aida”) przetłumaczonymi przez Wojciecha Młynarskiego oraz Piotra Szymanowskiego. I w zasadzie tyle z dobrych informacji, bo najnowsza premiera instytucji działającej w murach imponującego Centrum Spotkań Kultur, niestety nie zachwyca.

Fabuła przedstawienia jest dobrze znana. Śledzimy pasję Jezusa – jego spory z Judaszem, bliską relację z Marią Magdaleną, pojmanie, osądzenie i ukrzyżowanie. Poza wyżej wspomnianymi w obsadzie zauważamy m.in. Piłata, Kajfasza i Annasza, króla Heroda, Szymona Zelotę czy apostoła Piotra. „Jesus Christ Superstar” jest oczywiście swoistą wariacją na temat historii opisanej w Biblii, ale pewne jej elementy oddane są stosunkowo wiernie.

Niezaprzeczalnie najistotniejszą warstwą tej opowieści jest muzyka. Dzieło Webbera i Rice’a, wyreżyserowane w Lublinie przez Tomasza Mana, to rock opera, czyli rzecz na pograniczu rocka, muzyki klasycznej i musicalowej. W lubelskiej realizacji tego popularnego tytułu muzyka jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem programu, a obserwowanie dyrygenta Rubena Silvy, sprawiało mi niejednokrotnie większą frajdę od śledzenia poczynań aktorów.

Głównym problemem „Jesus Christ Superstar” w wydaniu Opery Lubelskiej jest w większości nieodpowiedni dobór wykonawców. Części ze śpiewających aktorów nie da się słuchać, a ich warsztatowe niedostatki wychodzą na pierwszy plan. Wyjątki od wspomnianej reguły wskazałbym dwa: Magdalenę Łoś-Wojcieszek świetnie kreującej Marię Magdaleną (zarówno wokalnie, jak i aktorsko), oraz Patrycjusza Sokołowskiego w roli Poncjusza Piłata, do którego moim jedynym zastrzeżeniem była częściowa niezrozumiałość partii wokalnych. Choreograficznie świetnie wypadł również mocno przerysowany Herod w wykonaniu Kamila Olczyka. Jezus Marcina Zagrodnika przez cały spektakl pozostawał zupełnie niewyrazisty, pozbawiony jakichkolwiek właściwości, a jego mocniejsze, oparte na krzyku partie wokalne, nie były najprzyjemniejszymi dźwiękami do słuchania. Jeszcze gorzej wypadł Judasz Adama Pstrowskiego. Rola zdrajcy Jezusa oparta była na ciągłym przebieganiu z miejsca na miejsce, kręceniu się, przechodzeniu, szamotaniu, rzucaniu, czyli na wszystkim, co w ostatecznym rozrachunku moglibyśmy nazwać nadekspresją. Z kolei wokalnie zupełnie nie podołał aktor albo reżyser obsady. Barwa głosu nie współgrała z brzmieniem muzyki, a krzykliwo-skrzekliwe fragmenty były wprost nie do wytrzymania.

Kolejne niedostatki realizacyjne było widać w kreacji tłumu tworzonego przez chór oraz chór dziecięco-młodzieżowy. Ci ludzie wiedzieli, co mają śpiewać, ale nie do końca, jak się zachować. Z resztą w całości zabrakło chyba konkretnego pomysłu nie tylko na ruch, ale również konkretne i wytłumaczalne wykorzystanie tak dużej liczby wykonawców. Według przedpremierowych zapowiedzi na scenie Opery Lubelskiej wystąpić miało 111 osób (włącznie z orkiestrą). Miało być efektownie, ale brakowało efektywności, przez co pierwotne założenie, przynajmniej w moim odczuciu, nie zostało zrealizowane.

Podobnie rzecz się miała ze scenografią, której właściwie nie było (wyjątki – sceny z Piłatem i Herodem), a przede wszystkim projekcjami video, zakrawającymi o kicz. Zdaję sobie sprawę z hippisowsko-wolnościowych założeń „Jesus Christ Superstar”, ale granica oddzielająca kamp (tj. założenie umyślnie eksponujące kicz) od kiczu jest naprawdę cienka, a tutaj została ona zdecydowanie przekroczona. Nie wiem w czym leży problem – niedofinansowaniu, błędnym zamyśle czy nieumiejętności wykonania (choć plakat tej samej twórczyni jawi się jako intrygujący i zdecydowanie wypalił)?

Proszę wybaczyć. Ten tekst przyjął bardziej formę gorzkiej litanii niż zbilansowanego szkicu na temat scenicznej realizacji. Jednak kolejnym elementem, który muszę wyszczególnić, jako zdecydowany zarzut, to nadmierna dosłowność reżysera i pozostałych realizatorów. Wystarczy odmalować początkowy obraz Marii Magdaleny noszącej różową perukę, zielone kozaki, pomarańczową torebkę, by zrobiło się duszno od dosłowności, a co dopiero dzieje się, gdy pod koniec przedstawienia, w trakcie sceny drogi krzyżowej i samego ukrzyżowania, tłum wyciąga telefony komórkowe, a pod nogami konającego Jezusa staje dziennikarka i operator z mikrofonem na wysięgniku? Selfie z ukrzyżowanym to jednak zdecydowana subtelność w porównaniu z licznikiem lajków, który nad krzyżem bez opamiętania mknie ku coraz wyższym cyfrom. Do tego te pofarbowane na czerwono ręce tłumu w epilogu…

Nie wspomnę niedopatrzenia związanego z tym, że krwawe pręgi na plecach Jezusa widziałem na długo przed sceną ubiczowania, sama koncepcja wspomnianej sekwencji tortur zakrawała o sztuczność, a markowany pocałunek Marii i Jezusa (tu rada dla aktorów!) wyszedł zupełnie niewiarygodnie, bowiem markować też trzeba potrafić.

Kamila Lendzion – Dyrektor Opery Lubelskiej zapowiada w programie, że dzięki „Jesus Christ Superstar” spróbujemy znaleźć w sobie miejsce na pytania o to, czy przyszło nam żyć w bezdusznych czasach? Czy pozytywnie zdajemy egzamin z człowieczeństwa? Co z grzechem zaniechania? Mam jednak wrażenie, że ten spektakl nie ma w sobie najmniejszego potencjału refleksyjnego. Zamiast nad uniwersalnym sensem zaprezentowanej historii zastanawiałem się raczej, jak wiele można zepsuć, poruszając się w ramach uznanej i docenianej (również przeze mnie) sztuki. Moim problemem były naprawdę duże oczekiwania. Opera Lubelska – Centrum Spotkań Kultur – „Jesus Christ Superstar” – tydzień przed Wielkanocą – to wszystko układało mi się w wyobrażenie niesamowitego, emocjonalnego przeżycia. Zamiast tego przeżyłem emocjonalną klapę, a wraz z moim towarzyszem przeprowadziłem owocną wyliczankę wad tego przedsięwzięcia.

Jest to recenzja. Nie mam obowiązku o tym wspominać, ale z poczucia dziennikarskiej odpowiedzialności nadmienię, że wykonawcy nagrodzeni zostali owacją na stojąco. Taki chichot losu. Z mojej, rzecz jasna, perspektywy. Może to efekt premiery (rodzina, znajomi i VIP-y zasiadający na widowni), a może nie doceniłem czegoś, co obiektywnie rzecz biorąc, wymagałoby aprobaty? Nie wiem. Śmiem jednak twierdzić, że nie trzeba kończyć artystycznych studiów, by jednoznacznie stwierdzić: Jesus Christ, co za klapa

Tytuł oryginalny

Jesus Christ, co za klapa!

Źródło:

kpruszynski.blogspot.com
Link do źródła