"Madama Butterfy" w reż. Romualda Wiczy-Pokojskiego w Operze Bałtyckiej. Pisze Magdalena Raczek w portalu www.trojmiasto.pl.
Brawami na stojąco i aplauzem zakończyła się piątkowa premiera Madamy Butterfly Giacomo Pucciniego w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Publiczność z ogromnym entuzjazmem nagrodziła brawami i okrzykami solistów, chór i orkiestrę oraz twórców spektaklu. Ponadczasowa opowieść miłosna o gejszy Cio-cio-san, oddającej swoje serce amerykańskiemu marynarzowi to arcydzieło, które trzeba zobaczyć choć raz w życiu. Teraz jest ku temu okazja. Spektakle będą grane jeszcze 12, 13 i 15 czerwca.
"Madama Butterfly" to jedno z najsłynniejszych dzieł operowych na świecie, grane od ponad stu lat w niemal wszystkich operach i znane nie tylko melomanom - "Madama" stała się także częścią popkultury - na jej kanwie powstał m.in. musical "Miss Saigon" oraz film z Jeremym Ironsem pt. "M. Butterfly". To arcydzieło włoskiego mistrza opery - Giacomo Pucciniego i z librettem Luigi Illica i Giuseppe Giacosa wg dramatu Davida Belasco powstało w 1904 roku, ale nie od razu stało się sukcesem. Prawykonanie w mediolańskiej La Scali nie zostało przyjęte z entuzjazmem, choć sam Puccini był już wtedy znanym i lubianym kompozytorem. Głównym powodem niepowodzenia opery była nietypowa konstrukcja dzieła - "Madame Butterfly" składała się wtedy z dwóch długich aktów bez antraktu, a publiczność doszukała się autoplagiatu z "Cyganerią"...
Po prapremierze Puccini wprowadził w utworze kilka zmian konstrukcyjnych - przede wszystkim dzieląc długi akt na dwa i tworząc operę trzyaktową, jaką znamy dziś. Zmienił także obsadę i kilka miesięcy później odbyła się premiera w Brescii. Tym razem dzieło odniosło olbrzymi sukces, przenosząc się na deski Metropolitan Opera w 1907 roku. W La Scali wystawiono "Madame Butterfly" dopiero po śmierci mistrza z Lukki, ponieważ dotknięty niepowodzeniem prawykonania, nie wyrażał zgody na jej granie w tym miejscu.
Ta werystyczna opera, opowiadająca o tragicznej miłości japońskiej gejszy Cio-cio-san do amerykańskiego oficera marynarki Benjamina Pinkertona, na deskach Opery Bałtyckiej wystawiana była już trzykrotnie. Pierwsze jej wystawienie, które odbyło się w 1951 roku, zyskało niezwykłą popularność i grane było aż 46 lat. Była to najdłużej eksploatowana produkcja w historii tej sceny. Dopiero w 2000 roku powstała nowa premiera w reżyserii Marka Weissa i pod kierownictwem José Maria Florêncio, a siedem lat później wystawiono tę operę w wersji semi-stage w reżyserii Tomasza Podsiadłego. W rolę Cio-cio-san wcieliła się wtedy Eliza Kruszczyńska, a partię Pinkertona wykonywał Paweł Skałuba. Co ciekawe, ten niewidziany od kilku lat na gdańskiej scenie solista wraca na deski opery właśnie w tej roli, ale o tym za chwilę.
Na scenie króluje niepodzielnie Izabela Matuła jako Cio-cio-san (widoczna na pierwszym planie). To zdecydowanie jej przedstawienie.
Tyle tym długim tytułem wstępu, bowiem chciałabym podkreślić, że zasiadający dziś na widowni widzowie, mają już zapewne nie jedno wykonanie "Madamy" obejrzane, a co za tym idzie sprecyzowane wyobrażenia i oczekiwania wobec tej opery. Nawet laicy, którzy nie widzieli nigdy na scenie tego dzieła, na pewno słyszeli jakieś wykonanie jego najsłynniejszych arii, choćby "Un bel di vedremo" i "Tu tu piccolo iddio". Jeśli zaś chodzi o historię miłosną, jaką opowiada libretto, to również jest ona powszechnie znana. Co z jednej strony ułatwia zadanie twórcom, bo tak znakomity utwór nie wymaga od nich specjalnych zabiegów, by ułatwić publiczności odbiór, z drugiej jednak jest dużym wyzwaniem - zarówno muzycznym, jak i inscenizacyjnym. Jak sobie poradzili z nim realizatorzy piątkowej premiery? Postaram się odpowiedzieć na to pytanie, biorąc pod uwagę kilka aspektów.
Pierwszy wymiar - i dla niektórych wielbicieli opery najważniejszy - to oczywiście wykonanie muzyczne, zarówno gra orkiestry, jak i śpiew solistów oraz występ chóru. Powiem od razu bez zbędnych przedmów: muzyka w tym spektaklu stanowi jego najmocniejszą stronę, a wykonanie całości było perfekcyjne. Orkiestra pod batutą José Marii Florêncio brzmiała naprawdę wspaniale, utrzymując bardzo dobre tempo, budując i stopniując napięcie, a także tworząc mocną dramaturgię spektaklu. Nie dało się dosłyszeć słabszych momentów, fałszywych nut ani też nie odczuwało się zmęczenia muzyków, choć z przerwami spędzili oni przecież na scenie trzy godziny. Opera Pucciniego to przede wszystkim piękna, melodyjna i obfitująca w emocje muzyka, w której nie brak orientalnych elementów (kompozytor zaczerpnął autentyczne melodie z japońskich zabaw dziecięcych oraz ze święta kwitnącej wiśni). W gdańskiej "Madamie" rozbrzmiewa ona w pełni. Wielkie chapeau bas dla dyrygenta i całego zespołu orkiestry.
Chciałoby się wręcz powiedzieć, że orkiestra OB nigdy nie brzmiała tak wspaniale, a nawet w jakimś sensie skradła show solistom, reżyserowi i scenografce. Wydaje mi się, nie umniejszając bynajmniej talentowi i pracy muzyków, że nie bez znaczenia jest tutaj umiejscowienie orkiestry. Bowiem z powodu epidemii muzycy nie znajdują się w orkiestronie, lecz na widowni, zajmując ją do ósmego rzędu. Publiczność w zasadzie ogląda koncert - na pierwszym planie widzimy orkiestrę, słyszymy ją bardzo wyraźnie i nie da się ukryć, przykuwa ona uwagę bardziej niż zwykle. Odnoszę wrażenie, że ma to istotny wpływ na odbiór spektaklu z wielu względów. Rozwinę ten wątek poniżej.
Oczywiście, można by zamknąć oczy i po prostu posłuchać muzyki i śpiewu, jednak do opery nie przychodzimy wszakże tylko po to. Opera powinna być, w moim odczuciu, ucztą zmysłów - nie tylko dla ucha, ale i dla oka, wyobraźni, intelektu i emocji. Za to chyba właśnie kochamy operę. Dlatego powiem teraz o kolejnych aspektach, które są ze sobą nierozerwalnie powiązane. Chciałabym zacząć od solistów, jednak nie sposób mówić o ich pracy bez uwzględnienia tego, w jakich warunkach śpiewali, a poza doskonałą muzyką, są to jeszcze aspekty inscenizacyjne: przestrzeń sceniczna, reżyseria i kostium.
Jak wspomniałam, epidemia wymusiła na operze zmiany dotyczące umiejscowienia orkiestry, a to pociągnęło za sobą z kolei ukształtowanie przestrzeni scenicznej. Scenografia, której autorką jest znana w Trójmieście nie tylko z operowych, ale i teatralnych dzieł Hanna Wójcikowska-Szymczak, musiała się jakoś wpisać w ten nowy układ sceniczny, co zapewne nie było łatwym zadaniem.
Akcja opery rozgrywa się w oryginale w japońskim porcie Nagasaki, a konkretnie w domu na wzgórzu. Scenografka na szczęście nie postawiła na realizm i odeszła od typowo orientalnej dekoracji. Zdecydowała się jedynie na symboliczne nawiązania do architektury japońskiej. Stworzyła wielowymiarowe zabudowanie sceny jeżdżącymi na boki ściankami, nawiązującymi do przesuwanych ścian z japońskich domów. Z jednej strony wydaje się to bardzo pomysłowe i funkcjonalne w przebiegu akcji. Z drugiej jednak - nie mogę pozbyć się wrażenia, że trzy rzędy tych obłożonych drewnopodobną okładziną ścian, umiejscowionych na krótkim podeście (co miało również nawiązywać do japońskiego krajobrazu - domy zwykle stoją na palach, nierzadko w wodzie), dodatkowo zmniejszyło i tak już niewielką scenę opery.
Niestety miało to dalsze konsekwencje. Wizualnie efekt może się podobać - zarówno podest, jak i jeżdżące ściany, a w tle majaczące niebo/morze w projekcji multimedialnej w połączeniu z grą świateł dały ciekawy efekt. Co prawda, trochę zaskakujące było utrzymywanie ciągle tej samej skali barw raczej w ciepłej tonacji, czyli głównie żółcieni i pomarańczu, jednak z mocnym, czasem wręcz granatowym tłem projekcji przynosiło to ładne wizualne rezultaty. Wracając jednak do samej konstrukcji scenografii i przestrzeni sceny - akcja musiała rozgrywać się i tak z przodu tej rozbudowanej dekoracji, bo inaczej nie byłoby słychać śpiewaków. W zasadzie niestety były momenty, gdy byli oni niesłyszalni...
Powodów tego stanu doszukiwałabym się nie tyle w samej scenografii, co właśnie w takim ukształtowaniu całej przestrzeni sceny, a zwłaszcza tego, że orkiestra grała tu (dosłownie i w przenośni) pierwsze skrzypce. Niestety, były momenty, że orkiestra zagłuszała po prostu wykonywane arie i duety. Z kolei sceny zbiorowe, gdy na deskach stoi chór gejsz - mimo ich całego uroku - trzeba uznać za nieudane z powodu panującej na deskach i odczuwalnej przez widza ciasnoty. Aktorzy może nie depczą sobie po piętach, jednak ruch sceniczny jest tu mocno ograniczony, żeby nie powiedzieć sprowadzony do minimum. Efekt był taki, że brakowało powietrza, jakiegoś oddechu i przestrzeni, a chór i śpiewacy zlewali się w jedną barwną masę. Może było to zamierzone, by wywołać klaustrofobiczny efekt uwięzienia Cio-cio-san, przyszpilonej niczym motyl w swoim małym japońskim domku na wzgórzu, jednak ja osobiście odczułam sceniczny niedosyt.
Dzieło Pucciniego ma w sobie coś monumentalnego i trudno sprowadzać go do kameralnego widowiska, którym w zasadzie stała się ta inscenizacja. Wspominałam na początku, że większość widzów ma jakieś swoje oczekiwania i zna już inne wykonania, więc odbiór będzie tym w jakimś sensie warunkowany, bo nie da się tak po prostu tego wymazać. W moim przypadku niestety też tak jest, wciąż bowiem pamiętam wybitną inscenizację Opery Narodowej w reżyserii Mariusza Trelińskiego, gdzie scenografię przygotował Boris Kudlička. Oczywiście olbrzymia scena warszawska jest nieporównywalna do skromnej gdańskiej sceny, jednak tamta inscenizacja wykorzystała nie tylko wielkość pudła scenicznego, ale i nadała spektaklowi wielowymiarowe, symboliczne znaczenie.
Nie jest jednak bynajmniej moim zamiarem porównywanie tych dzieł, wracamy zatem do Gdańska. To, czym na pewno gdańska realizacja nie ustępuje tamtej ani żadnej innej, jest bowiem wykonanie. Poza wspomnianymi już muzykami, świetnie spisali się soliści i chór OB. Zacznę od odtwórczyni tytułowej roli - w dniu premiery była to Izabela Matuła (Cio-cio-san grana jest na zmianę z Katarzyną Wietrzny). Ta niezwykła sopranistka, znana z szerokiego repertuaru scenicznego, od momentu wejścia na scenę, praktycznie z niej nie schodzi i - przyznać trzeba - króluje na niej w zasadzie niepodzielnie. To przedstawienie należy po prostu do niej. Rola ta jest niebywale wymagająca, ponieważ solistka nie tylko przebywa wciąż na deskach, ale i wymaga od śpiewaczki śpiewania w górnych i dolnych rejestrach. Matuła świetnie sobie z tym radzi i zachwyca barwą i mocą swojego głosu. Nie dość powiedzieć, że jest bodaj jedyną solistką, która nie daje się zagłuszyć orkiestrze.
Jej znakomite wykonanie słynnej arii II aktu "Un bel di vedremo", gdy Butterfly po minionych trzech latach wciąż oczekuje powrotu Pinkertona, wbija w fotel. Nie bez przyczyny scena ta jako jedyna w całym widowisku została nagrodzona tego wieczoru brawami publiczności. Dla mnie jednak najbardziej wzruszająca i mocna była finalna aria pożegnania z synem, czyli "Tu tu piccolo iddio". Bardzo dobrze i wyraziście wypadły także wszystkie duety z Suzuki - w tej roli zobaczyliśmy w piątek mezzosopranistkę Karolinę Sikorę (postać grana na zmianę z Katarzyną Nowosad). Sikora poradziła sobie z rolą zarówno od strony aktorskiej, jak i muzycznej. Jej Suzuki jest nie tylko służącą, ale i oddaną przyjaciółką głównej bohaterki. Ich przejmujące duety podobały mi się nawet bardziej niż duety w scenach damsko-męskich.
Pora zatem powiedzieć słowo i o panach. Pinkerton Pawła Skałuby (tenor) wypada całkiem dobrze, choć odnieść można wrażenie, że przyćmiewa go blask partnerki i dużo lepiej wypada on w scenach męsko-męskich z konsulem, czyli Sharplessem w wykonaniu Leszka Skrly (baryton). Panowie tworzą świetny tandem i słucha się ich z przyjemnością. Natomiast nieco sztywne i mało przekonujące były sceny Butterfly z Pinkertonem, co zdecydowanie soliści wynagradzali w innych ariach i w pozostałych duetach.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o pięknych, wielobarwnych i mieniących się w światłach scenicznych kostiumach, zwłaszcza o kimonach i parasolkach gejsz oraz robiącej wrażenie kokardzie Suzuki. Wrażenie robi też sam plakat do spektaklu, na którym tyłem do nas stoi Japonka ubrana w kimono z ogromną czerwoną kokardą poskładaną niczym origami, tworząc kształt motyla.
Inscenizację "Madamy Butterfy" w reżyserii Romualda Wiczy-Pokojskiego w Operze Bałtyckiej polecam przede wszystkim wielbicielom opery tradycyjnej. Nie znajdziemy tu bowiem żadnych nowatorskich odczytań ani nadinterpretacji, a twórcy trzymają się po prostu tego, co jest zapisane w libretcie. Zgubił się również trochę temat zderzenia kultur, który zawsze przy tej okazji był podejmowany. Trochę szkoda, że reżyser nie zechciał nadać dziełu jakiegoś wyrazistszego tonu ani osobistego odczytania, jednak z drugiej strony spektakl broni się wybornym wykonaniem, piękną muzyką i to jest jego największa siła.